ALPY 2004
Parę lat temu podczas F objazdu rowerowego Dolnego Śląska poznałem pod Prudnikiem sympatycznego człowieka mieszkającego od lat pod Kassel. Przez 2 lata zapraszał mnie w wakacje, ale dotąd taki wyjazd nie wypalił. Teraz przypuścił zdecydowany atak: wobec takiej przyjacielskiej motywacji wsiadamy z Zośką w autobus, i jedziemy. Ale dysponujemy tylko niewiele ponad tygodniem czasu. Trasa wyjątkowo malownicza: o ile tradycyjna droga na Kostrzyn jest dobrze znana i umiarkowanie interesująca (podobnie jak przez Szczecin) - to szlak przez Stargard Szczeciński jest niezmiernie malowniczy: w wolnej chwili po powrocie zbieram się tam na rowerze. Po minięciu granicy się zmierzcha, potem po ciemku jedziemy wśród szpaleru setek mielących powoli powietrze gigantycznych wiatraków energetycznych. Jazda autobusem to tortura - w porównaniu z pociągiem.
Do Kassel dojeżdżamy przed 6 rano. Jak zwykle próba użycia roamingu telefonu bezskuteczna (jeszcze nigdy za granicą nie udało mi się dodzwonić z mojej komórki); SMS do Waldka na szczęście dociera. Jest mglisty poranek, pustawy dworzec kolejowy, pracuje tu sporo kolorowych z obsługi porządkowej. Na przystanku tramwajowym plansze odliczają czas przyjazdu kolejnego wozu: i zapowiedzi są zgodne z prawdą! Przyjeżdża Waldek i zabiera nas najpierw na wczesny objazd Kassel. Miasto zniszczone potężnym nalotem w czasie wojny, po wojnie ogromnie rozbudowane przez Amerykanów. Położone na wzgórzach, sporo rozległych parków, „wielkoniemieckie” pamiątki po panujących, muzułmańskie dzielnice półświatka. Nasz gospodarz mieszka w małym miasteczku ok. 50 km na północny zachód od Kassel, ale jedziemy okrężną drogą po okolicy w celach poznawczych. Okolica silnie pagórkowata, dość zaludniona i zagospodarowana, mijamy miasteczka z wąskimi stromymi uliczkami, kolorowa bardzo zadbana zabudowa jaką łączymy właśnie z Niemcami. Cicho, spokojnie, leniwie i przyjaźnie. Żadnych wysiadujących na ulicach aroganckich i nieprzyjaznych młodzików, piwoszy, lumpów, żadnych spray’ów na murach. Dojeżdżamy do Beverungen; gospodarze zajmują pięterko starego domku w centrum pustawego czyściutkiego i nieco sennego kolorowego miasteczka. Wita nas żona Waldka: widziałem ją kiedyś przez moment pod Prudnikiem, i nie miała ona wtedy powodu do wylewności wobec dziwacznego osobnika z psem na rowerze, którego pod budką z piwem poznał jej mąż... Ale w rzeczywistości jest ogromnie serdeczna i bezpośrednia. W tym domu żyje się łącznością z Polską; gospodarza dotknął regres gospodarczy i od dłuższego czasu jest on bezrobotny. Różne są wymiary bezrobocia: bo tu jest to raczej dolegliwość psychiczna i ambicjonalna; nie będzie to jednak większą przeszkodą dla wakacyjnej wyprawy do Szwajcarii... Nie zazdroszczę im materialnego statusu, raczej życia wśród ludzi, którzy może nie są anielsko życzliwi, ale jednak nie są też bezinteresownie złośliwie nastawieni do całego otoczenia; nie ma tu też nigdzie tego ponurego prymitywnego chamstwa w którym celują moi rodacy w Polsce. Spokój, porządek, pewność. Po ugoszczeniu objazd okolicy: pofalowany teren, bardzo kolorowa zabudowa miasteczek, szlaki turystyczne wzdłuż Wezery (Waldek zaprasza kiedyś na rower w stronę Holandii), w zasięgu wzroku setki wiatraków energetycznych.
Powoli szykujemy się do jutrzejszego wyjazdu: Ania ma problemy zdrowotne i zostaje w domu, Waldek jest zamiłowanym turystą górskim; cóż jednak zrobić z pechem: od lat nie udało się mu znaleźć w swoim otoczeniu współtowarzysza wyprawy. Noc w miasteczku upalna i spokojna: żadnych pijackich burd, żadnych ryczących głośników, pisku opon...
Rano pakujemy się nieco ukradkiem: czekamy aż sąsiedzi pójdą do Kirchy, aby nie widzieli naszego odjazdu. Tu wszyscy lubią wiedzieć o sobie wszystko i na pewno byłyby komentarze: „o, bierze zasiłek dla bezrobotnych, ale do Szwajcarii to jednak jedzie... Oj, dobrze tu u nas w Niemczech tym obcokrajowcom...”. Niby to przyjacielskie, ale lepiej uniknąć takiego gadania. Waldek ma słabość do samochodów: oczywiście klimatyzowany, wygodny (i szybki). Jedziemy prowadzeni przez samochodowy GPS; oprogramowanie jest co prawda sprzed 2 lat, ale i tak wygoda jest ogromna. Przypominam sobie moje pilotowanie podczas szaleńczej jazdy w rejon Monachium: ciągłe wypatrywanie tablic ze zjazdem z autostrady, którą właśnie przegapiliśmy. A tu wbija się na klawiaturze punkty trasy i mamy prowadzenie przez głośnik lub na ekranie: „daleko do przodu” czyli mamy przed sobą długi odcinek bez zjazdów, „cztery kilometry do przodu”, „następny skręt w prawo”. I kiedy jedziemy już po uliczkach miasteczka i jesteśmy 20 m od skrzyżowania, zapowiedź z głośnika: „teraz w prawo”.
Jazda dobrym samochodem to przyjemność Waldka: spore odcinki jedziemy ponad 200 km/h właściwie nie odczuwając tego. Jazda autostradami jest na całym świecie taka sama: to jakby oglądać film wideo: wszystko jest z dystansu, pozbawione realizmu. Ale nie ma wyboru, bo mamy tylko kilka dni wolnego czasu. Trasę którą tradycyjnie jechalibyśmy dwa dni, pochłaniamy w kilka godzin; Stuttgart, Ulm. Wschodni kraniec jeziora Bodeńskiego, Lindau - wjazd do Austrii. Niemiecka rejestracja samochodu powoduje, że na granicach w ogóle dokumentów nie wyciągamy. Waldek proponuje dla zaaklimatyzowania dwudniowy wypad w znane sobie sprzed roku Alpy austriackie Bregenzer Wald. W pierwszej chwili myśli o kempingu w miasteczku Dornbirn, potem decydujemy się jednak jechać do końca drogi w góry i tam szukać noclegu. Droga robi się wąska, porządnie stroma, prowadzi w głębokim jarze. Wysiadamy po drodze, wreszcie w małym miasteczku Ebnit koniec drogi. Kościółek, kolorowe pensjonaty, wokół góry o charakterze naszych Tatr Zachodnich. Widoki na nocleg kiepskie, bo za dużo tu cywilizacji. Ponieważ Waldek pamięta jakąś „Hutte” w górach, decydujemy się wziąć śpiwory i zaryzykować; samochód zostaje obok wioskowego transformatora na roszerzeniu lokalnej drogi. Dość długie podejście w krajobrazie zbliżonym do Tatr Bielskich - i rzeczywiście widać na trawiastej polanie większy szałas. Ale okazuje się on zamieszkały: alpejskie krowy, owce, konie - i gospodarz: szczupły Austriak. Na zapleczu w szałasie jest zresztą miejsce dla takich turystów: trochę siana, prycza. Próba generalna mojego wynalazku gazowego (miniaturowej butelki na 90 ml propanu), chińska zupka, kawa; trochę pogaduszek z Austriakiem. Odsypiamy szaleńczą podróż samochodową.
Rano gospodarz zamyka szałas i schodzi z serem do miasteczka. My idziemy szlakiem wzdłuż krawędzi stromej zerwy ubezpieczonej poręczami. Dalej górskie łąki jak w Beskidach. Podchodzimy do krawędzi pasma obrywającego się urwiskiem do miasteczka Dornbirn. Przyklejona do urwiska widokowa restauracja, wyciąg. My idziemy w stronę doliny której dnem podjeżdżaliśmy wczoraj samochodem. Zadziwiająco głęboko wcięty potok w głębokim kanionie. Dłuższe podejście asfaltem do miasteczka i samochodu w Ebnit. Pogoda się psuje: siąpi deszcz, chłodno. Waldek okazuje zbliżone do naszych obyczaje turystyczne: penetrujemy okoliczne dacze i lokujemy się z namiotem przed niezamieszkałym domkiem na uboczu. Pada całą noc.
Rano zbieramy się do Szwajcarii. Mijamy błyskawicznie Liechtenstein. Dłuższa jazda doliną: krajobraz znany z reklamówek: łagodna zieloność hal i śnieg odległych gór, czerwony szwajcarski pociąg na bardzo stromej trasie kolejowej. Szaleńczy podjazd serpentynami na przełęcz Furka; samochód doskonale się sprawuje. Przymierzałem się kiedyś do rowerowej wyprawy po Europie; no, jednak 10 km takiego podjazdu ze stromizną tak dużą, że nawet pieszo trudno byłoby pchać dwuślad pod górę - to kiepska perspektywa. Na Furce zimno, łachy brudnego śniegu, czuje się wysokość w uszach - 2431 m.; rozległe widoki, błękitne jeziorka zaporowe. Zjazd w rejon Interlaken: nieprawdopodobnie błękitna woda wąskiego jeziora Brienzersee, po horyzont górskie otoczenie, gęsta zabudowa uzdrowisk wzdłuż brzegów.
Skręcamy w lewo w szeroką dolinę w stronę gór, po 20 kilometrach rozległa zielona dolina niezbyt gęsto szeroko zabudowana rozrzuconymi niskimi alpejskimi pensjonatami: Grindelwald. Przypomina położeniem nasze Zakopane; tyle, że zabudowa mniej miejska, mocno rozproszona, no i otoczenie powyżej 4000 m: nad nami ściany Eigera; Mönch, Jungfrau w dziewiczym śniegu po wierzchołek, po lewej Schreckhorn. Szukamy miejsca na biwak: albo namiotowisko, albo spanie na słomie (cena wyższa niż za namiot; widocznie jest to traktowane jako specjalna atrakcja). Ostatecznie rozbijamy się na jedną noc nad huczącym potokiem, tuż przy zabudowaniu. Chłodna noc.
Rano zwijamy się i podjeżdżamy bliżej centrum. Waldek usiłuje zaparkować samochód i naładować akumulator kamery. Dość opryskliwy gospodarz zniechęca do jednego i drugiego.
Taka postawa Szwajcarów jest podobno dość częsta; następnego dnia Waldek ma scysję z głupio nieprzyjaznym właścicielem schroniska w górach. Z drugiej strony pamiętamy wspaniałą bezinteresowną postawę Szwajcarów w kształceniu naszych internowanych żołnierzy podczas II wojny światowej; takim był zakopiański chirurg dr Jerzy Hajdukiewicz („Góry mojej młodości”), a również Andrzej Rudowski, opiekun mojej pracy magisterskiej na politechnice, który studiował podczas internowania u chemika-noblisty prof. Ružičky.
Parkujemy samochód nieco dalej - hotel Aspen. W słonecznym porannym wilgotnym chłodzie dłuższe podejście wśród łąk i hal, i dalej wzdłuż zębatej kolejki na Jungfraujoch. Wypełnione kolejki suną w górę całymi stadami, jedna za drugą co kilkaset metrów, i jakoś nie obawiają się katastrofy. Alpiglen. Jesteśmy na wysokości górskich zielonych hal. Rozejście szlaków: prosto w rejon dolnej stacji pod Jungfrau, a w lewo - w ścianę Eigeru. Nie mamy mapy i tak naprawdę nie znamy dalszego szlaku, ale podejście na próg ściany Eigeru kusi: decydujemy się tędy iść, a z Zośką umawiamy się na stacji. Podejście umocnione drabinkami i poręczami; trudność nie przekracza naszej Orlej. Wreszcie jesteśmy na przełączce; jeszcze kilkanaście minut podejścia na szczyt-występ Rotstock 2663. Dopiero teraz można ocenić rozmiar Eigeru: pokonaliśmy ok. 1/4 drogi na szczyt, i to z ułatwieniami; dalej już szlak wchodzi w stromy lodowiec. My mamy kopczykowane zejście skalnymi tarasami w dolinę na której dnie widać zabudowania stacji Eigergletscher. Schodzimy bez kłopotów, Zosia czeka już przy stacji. Waldek decyduje się na wjazd na Jungfraujoch, który zrobił na nim duże wrażenie w telewizji; my oceniamy, że cena biletu jest jednak zbyt nieprzyzwoita: ***** . Idziemy tymczasem na skraj lodowca; wysoko nad nami oślepiający stożek Jungfrau; sam lodowiec niżej jest brudnoszary, tylko jego zerwy lśnią bielą. Kolejka jest już zabytkiem historycznym: na całym przebiegu prowadzi wykutą wewnątrz skały stromą sztolnią. Po drodze stacja z korytarzem do wykutych na zewnątrz okien widokowych. Stacja końcowa na przełęczy Jungfraujoch także wewnątrz skały; wyjeżdża się na przełęcz windą. Z przełęczy widok zapierający dech: biały lodowiec, tłumy ludzi, mnóstwo Japończyków, psie zaprzęgi. No i legenda najwyższej w Europie stacji kolejowej 3475 m. Tymczasem my gotujemy zupkę i herbatę siedząc na śniegu w oślepiającym słońcu i blasku lodowca. Czekamy bez skutku na Waldka, schodzimy więc do węzła kolejowego Kleine Scheidegg, a następnie długo i powoli w stygnącym upale wieczoru, malowniczymi zielonymi halami i łąkami, do parkingu. Po dłuższej chwili doszedł Waldek. Na noc proponuję podejście ze śpiworami ok. 15 minut z powrotem: stoją tam domki-szałasy, które są otwarte, niezamieszkałe, a w zimie są używane jako stajenki; śpimy luksusowo na sianie. Skoro Pan Jezus narodził się w stajence, to nam też nie ubędzie na honorze... Podobnie zresztą jak wtedy: bez zameldowania, opłaty i aprobaty służb porządkowych. Precz z urzędnikami!
Rano przenosimy się na drugi koniec Grindelwaldu (Hotel Wetterhorn) i parkujemy samochód na skrawku trawy w pobliżu mostku, obok innego amatora podobnej turystyki. Tu także na cały dzień pozostawia się bez nadzoru obok samochodu stolik z krzesełkami, naczynia kuchenne. I nigdy nic nie ginie. Naprawdę tu można się zawstydzić, że jest się Polakiem... Kiedy w moim kraju tak schamieliśmy?
Podchodzimy najpierw w rejon zachwalanego lodowca Oberer Grindelwaldgletscher.
(zdjęcie okolicy dolnego lodowca Grindelwald zaczerpnięte ze strony www - ostatni link na końcu)
Ale to tylko podejście pod czoło lodowca, więc atrakcja niewielka. Szlak wyprowadza na krawędź stromej V-kształtnej wiszącej doliny alpejskiej. Stamtąd krawędzią skalnego zbocza do schroniska Glecksteinhütte 2317 m. Powrót do samochodu. Waldek chce spać w samochodzie tuż obok huczącego potoku, my z Zośką idziemy kilkaset metrów wyżej, nad maleńki stawek wypatrzony za dnia. Niestety, w domku obok jest towarzystwo, więc idziemy jeszcze trochę wyżej i wchodzimy po ciemku do środka kolejnej chaty. Po omacku rozkładamy się na resztkach siana. Całą noc słychać jakieś dziwne ciche odgłosy z dołu; są one równie zagadkowe jak niepokojące: kto tam się rusza?
Rano okazuje się, że to króliki w piwnicy. Wracamy do samochodu, śniadamy i decydujemy się na dłuższą wycieczkę wzdłuż lodowca do schroniska Schreckhornhutte.
Początkowo droga na Sulz, Pfinstegg (tory zjazdowe w wózeczkach), dalej urwistą krawędzią głębokiej doliny w rejon schroniska Stieregg 1650 m. Potem w górę doliny w rosnącym potoku słońca. Zosia rezygnuje z dalszego podejścia: słońce i nienajlepsze samopoczucie. My szybko podchodzimy zbliżając się do jęzora lodowcowego Unters Ischmeer; ponad nami jaskrawo błyszczące górne części doliny pokryte lodowcami; niżej szarymi, a wyżej białymi. Pomiędzy nimi lodowcowe zerwy. Są one piękniejsze od lodowców po których szedłem kiedyś w Masywie Ecrins, ale tu niemożliwe byłoby przejście tym piekłem lodowych zerw, szczelin i złomów. Możemy tylko z boku obserwować ten żywioł. Szlak bokiem pokonuje ubezpieczony uskok skalny i teraz mamy cały ogrom lodu Obers Ischmeer przed sobą. Kilkudziesięciometrowy lodospad najeżony poszarpanymi złomami które prześwitują błękitem; od czasu do czasu grzmot cielącego się lodu. A wyżej oślepiająca biel lodowej równi, i pokryte błyszczącym lodem szczyty. Tu uwaga: z reguły wejście na płaszczyznę lodowca w jego niższych partiach, najczęściej jest niemożliwe. Pomiędzy skalnymi zboczami doliny którą on spływa, a masą lodu - powstaje głęboka szczelina brzeżna. Z reguły ma ona szerokość kilku metrów, a głębokość czasem kilkudziesięciu metrów. Lód jest tu poszarpany, i wskoczenie na powierzchnię lodu ze zbocza skały jest zupełnie nierealne.
Zakosem podchodzimy do schroniska Schreckhornhütte 2529 m; fruwają aż tu paralotniarze. Błyskawicznie robimy coś do jedzenia i rozpoczynamy powrót. Nadrabiamy drogę i przy samochodzie jesteśmy o zmierzchu.
Rano powrót z Alp. Ale wracamy inną drogą, przez Winterthur, zbaczając koło Schaffhausen nad wodospady Renu. Imponujący ogrom masy pędzącej szerokiej białej wody. Moi przyjaciele mieliby emocję planując metodę spłynięcia tędy kajakiem; jak dobrze, że mi zupełnie wystarcza widok z boku. Ach, ta nasza sielska Wda... Dalsza droga równie błyskawiczna jak w tamtą stronę: Waldek dowozi nas do swego domu przed 19-tą. Zostawiamy samochód na ulicy przed garażem, drzwi nie zamykamy, cały sprzęt pozostawiamy w środku. To nie Polska... A my idziemy na doskonały bigos na górę. Boże, jaka Ania jest sympatyczna!
Rano bierzemy rowery i robimy dwugodzinny objazd okolicy. Ścieżki rowerowe poprowadzone są również pomiędzy miasteczkami; co jakiś czas wiaty do odpoczynku (a nawet mały basen). Stawiamy rower (i nie zapinamy go w ogóle! tak zresztą postępują tu wszyscy. to nie Polska!), idziemy na piwo. Po południu Waldek odwozi nas do Kassel, autobus, powrót. Przed przejściem granicznym zapada zmrok, na parkingu krótki postój. Kierowca ostrzega, żeby nie odchodzić dalej, i aby nie rozmawiać z obcymi: jesteśmy tuż obok granicy z Ojczyzną. Po pięciu minutach podbiega roztrzęsiona jedna z pasażerek: podeszło do niej dwóch sympatycznych obcych Polaków, zaproponowali jakąś niebywałą okazję w ręczną grę pieniężną, wyrwali torebkę i znikli. Nie ma więc wątpliwości: wracamy do Polski... Dwa kilometry po minięciu granicy mamy już inny świat: znika oświetlenie drogi, jedziemy w ciemności w której może czaić się wszystko, szerokość drogi spada do połowy. Rano jesteśmy w domu. Oto, co znaczy patriotyzm: wracam do tak żałosnych obyczajów i realiów, a mimo to czuję, że wróciłem do domu... To właśnie chyba znaczy „Heimat”...
Kiedy to piszę, kątem oka obserwuję reportaż w telewizji: w Dziekanowie jadącemu samochodem policjantowi z chorym dzieckiem blokuje dla hecy drogę grupa pijanych miejscowych chuliganów. Niedwuznacznie usiłują go pobić (a pewnie i zabić); strzelanina; a teraz trwa przerzucanie oskarżeń. Gdzie jeszcze w Europie schamienie mogło dojść do tego stopnia, żeby mieć wątpliwości, czy taka dzicz może bezkarnie terroryzować miasteczko? Owe wątpliwości są jeszcze gorsze niż zdziczenie - bo nie dają nadziei na zmiany. Na pewno reakcją wielu czytających ten fragment nie będzie zastanowienie się jak ten koszmar zmienić - ale odruch zgorszenia: jak można tak o Rodakach mówić... Przecież Szopen, Kościuszko, Kopernik, Wałęsa, Papież... A ja myślę, że jeśli jeszcze przyznaję się do tego, że jestem Polakiem, to daję bezprzykładny dowód rozpaczliwego patriotyzmu...
http://www.vsk.vutbr.cz/vertical/hory/bernske_alpy_foto_01.htm kilka zdjęć z rejonu Schreckhornhutte
http://usuarios.lycos.es/cervunal/suiza.htm strona ze zdjęciami
http://home.zonnet.nl/berneroberland/ j.w.
http://www.trekearth.com/gallery/Europe/Switzerland/West/Bern/Grindelwald/ j.w
http://home.wanadoo.nl/impressies/switzerlandphotos.html j.w.
Tomasz
Pluciński
nowy adres: tomasz.plucinski@ug.edu.pl
F |
||
F |