Moje przejścia przez porohy na Południowym Bugu.
Jarosław Frąckiewicz (Autor tekstu)
Z myślą o Południowym Bugu (Jużny Buh) zżywałem się przez cały rok. Kończąc w ubiegłym roku spływ Dniestrem w Dubossarach, umyśliliśmy z przyjaciółmi, których tam poznałem, spotkać się w przyszłym roku właśnie na tej rzece, znaczącej ze względu na jej górski charakter. Stopień trudności tej rzeki określa się jako “czwórka”, mieszczący się w sześciostopniowej skali, którą mierzy się górskie szlaki wodne. W trakcie całorocznej korespondencji wymienialiśmy uwagi o przygotowaniach, zapewnialiśmy się wzajemnie o gotowości stawienia się nad rzeką. I raptem na początku lipca otrzymuje wiadomość: “Jarosławie, wybacz, ale okoliczności uniemożliwiają spotkanie się z Tobą.” Staję więc przed decyzją: płynąć samemu, czy dać za wygraną i odłożyć wyprawę do innych czasów. Myśl o włóczędze i pociąg do ryzyka nie pozwalały mi na dłuższe wahania – zadecydowałem, że jadę sam. Uświadomiłem sobie, że w najgorszym wypadku tylko idę po granicy ryzyka. W samotniczym pływaniu jestem wszak dostatecznie wprawiony. Szereg moich krajowych spływów było samotniczą wędrówką po różnych zakątkach kraju. Po rzekach górskich napływałem się niemało, wliczając w to chyba dwa dziesiątki spływów Dunajcem. Język rosyjski znam dobrze. Praktyka z wcześniejszych wypadów na Dniestr wniosła same pozytywne doświadczenia. Sądzić więc należało, że jeżeli zdecyduję się spłynąć Południowym Bugiem, to wszystko pójdzie dobrze.
Południowy Bug płynie, z grubsza biorąc, równolegle do Dniestru, dzieląc jakby Ukrainę na dwie połowy. Większy od Dniestru, kończy również swój bieg w Morzu Czarnym w pobliżu Odessy. Będąc praktycznie bez mapy, bo co można mówić o samochodowo – turystycznej mapie “Ukraina, część zachodnia”, wyruszyłem w ciemno, ustalając początek spływu w Ładyżynie, a jego zakończenie w Migei, niedaleko za Pierwomajskiem. Na 200 km rzeki przeznaczyłem więcej aniżeli dwa tygodnie wędrówki.
Szybko spakowałem sprzęt, tj. jednomiejscowy składany kajak i odpowiednie wyposażenie turystyczne, zwracając tym razem uwagę na wodoszczelność bagaży. Powodowany tremą, kupiłem w komisie kask hokejowy, który obok kamizelki ratunkowej, miał składać się na niezbędne wyposażenie górskiego kajakarza. Z tym wszystkim załadowałem się do pociągu i po męczącej lecz niekłopotliwej podroży, znalazłem się na miejskiej plaży w Ładyżynie, małym miasteczku, nad którym góruje olbrzymia bryła elektrociepłowni.
Pierwsze spotkanie z rzeką zrodziło niejakie rozczarowanie. Niepomny, że na ukraińską skalę wszystko jest większe, rzeka na której rozpocząłem spływanie, przedstawiała się tylko jako duża woda, niczym Wisła pod Gniewem, płynąca leniwie w malowniczym krajobrazie. Siadając do kajaka, zastanawiałem się, jak na takiej wodzie może wyglądać odcinek górski. Pływając Dniestrem, szukaliśmy wszędzie porohów, choćby śladów po nich. Bez powodzenia, bo wybudowane po wojnie dwie zapory ukryły pod wodą te budzące naszą wyobraźnię przeszkody. Teraz sytuacja jakby się powtórzyła. Rozleniwiony ciszą i spokojem, trudne do wyobrażenia przygody decyduję się odłożyć na następne dni. Nic bardziej zdradliwego zdarzyć się nie mogło, bo z każdą chwilą zbliżałem się do porohów. Można je wcześniej usłyszeć niż zobaczyć. Najpierw coraz bardziej wyrazistym staje się szum wody, który później przeistacza się w huk wodospadów, kiedy człowiek znajdzie się w samym środku żywiołu. Z daleka patrząc, rzeka z początku leniwa, zdaje się być niżej przegrodzona wyspami, rozwidla się na dwie i więcej odnóg. Brzegi w międzyczasie stają się wyższe, pojawiają się urwiska skalne. Prąd przyspiesza, kamieni w rzece więcej i u samego wejścia w początek rozwidlenia, rzeka przekształca się w rwący, górski potok. Jest to teraz kilkusetmetrowa rynna wypełniona głazami. Tworzą się w niej, o nieznanej dotąd mi skali, szypoty, przez które można przejść, wyszukując zawczasu właściwą drogę. W porohach jest biało, głośno i człowiekowi zaczyna brakować czasu, robi się strasznie. Szypoty znaczą całą rzekę w różnym nasileniu od Ładyżyna po Migeję. Miejsca te powszechnie oznacza się z rosyjska jako “pierekaty”, na co od razu przystałem.
Zbliżam się do pierwszego pierekatu, starając się reagować skutecznie, trzeźwo oceniać sytuację, nie poddawać się uczuciu lęku, który czuję, jak stopniowo narasta. Wybieram słusznie prawą odnogę, bo jest w niej więcej wody. Szumi silniej i woda zagradza mi drogę spienionymi wałami, ale wiem, że jest głęboko i o nic kajakiem nie zahaczę. Wchodzę więc w miejsce, gdzie woda przelewa się przez olbrzymie głazy. Staram się , jak mogę, przechodzę, ale dostaje na koniec parę wiader wody do kajaka. Szybciutko dopływam do brzegu, wylewam wodę i decyduję się na biwak. Wiem już, o co chodzi, żarty się skończyły, mityczne porohy urzeczywistniły się na Południowym Bugu. Rozbijam namiot i resztę wieczoru poświęcam ulepszaniu wyposażenia, usunięciu drobnych niedoróbek, na które czasu przed wyjazdem zabrakło. Wszystko teraz się liczy i ma znaczenie. Sprawdzam najlepsze sposoby pakowania kajaka. Zasypiam przy huku pierwszego z pokonanych porohów.
Budzę się rankiem poruszony emocjami poprzedniego dnia i niepokojem, co dzisiaj los mi przyszykował.. Wydarzenia, które następowały tego dnia warte są scenariusza przygodowego filmu. Ledwo znalazłem się na wodzie, tylko co uporałem się z zapięciem fartucha, jeszcze nie poczułem się zespolony z kajakiem, a już usłyszałem nasilający się łoskot i dostrzegłem charakterystyczne rozwidlenie rzeki. Napływam obmyślając najlepsze przejście, jest nim lewa strona coraz bardziej zbliżającego się, rosnącego w oczach głazu. Manewruję, cofam się, ustawiam kontrując zawzięcie i nic. Znosi mnie i widzę dokładnie, co będzie dalej. Walnięcie burtą kajaka o przeszkodę, wywrotka i rozpaczliwa “walka o życie”. Ratowanie tego, co się da uratować, po prostu klapa. Miałem wyraziście przed oczyma taką wizję, przewidywałem jasno bliski ciąg wydarzeń. Ale równocześnie kątem oka dostrzegłem nową możliwość. Można jeszcze próbować pójść prawą stroną, jeśli na lewo napłynąć prawidłowo już nie mogę. Nie jest to bezpieczne, woda tam się kotłuje niemiłosiernie, ale jest to moja ostatnia, jeszcze w tej sekundzie realna szansa. Silnie pociągam wiosłem z lewej ręki, ostro kontruję z prawej i udaje się, najgorsze mam za sobą. Teraz jeszcze sto metrów szypotów i wypływam na spokojną wodę. Odkładam wiosło i odwracam się do tyłu. Przyglądam się miejscu, które mogło być końcem mojej wyprawy. Jestem tak przejęty, że nie chce mi się fotografować.
Odpływam szukając w sobie otuchy, że jednak do końca panowałem nad sytuacją, szukając pozytywnego rozstrzygnięcia, nie dałem się unieść biegowi wydarzeń, Emocje były takie silne, że dopiero teraz spostrzegam, że płynę w lekkim deszczu. Sierpień na Ukrainie zaczynał się też mało obiecująco. Ale tak było tylko parę pierwszych dni, później słońce grzało do granic wytrzymałości. Po tym pouczającym i najtrudniejszym przejściu w trakcie całego, jak oceniam, spływu, następowały dalsze przeszkody. Cały ten dzień wpływałem na kolejne pierekaty, by po ich przejściu, po krótkiej chwili wytchnienia, ruszać znów na “białą wodę”. Szybko nabierałem pewności siebie. Coraz łatwiej dawało się płynąć, jeśli trafnie wybierałem stronę, w którą należało się zwrócić, ustalając z góry sposób napływania na przeszkodę. Ale najważniejsze było równoczesne ustalenie, co będę robił dalej. Skuteczną okazała się metoda “dwóch kroków”. Tylko mając gotową receptę na wpłynięcie w pierwszą grzędę kamieni, przy zawczasu wyznaczonym sposobie przechodzenia przez następną grupę kamieni, dawało się pewnie i spokojnie płynąć. Zamiast rozpaczliwej szamotaniny, wiosłowania tam i z powrotem, wystarczyła teraz pewna, zdecydowana korekta wiosłem ruchu kajaka. Czułem się tak dobrze, że spływając dalej, wyszukiwałem co ciekawsze miejsca, wchodząc świadomie tam, gdzie było najbardziej biało. Opisany odcinek rzeki znajduje się gdzieś na kilometr, dwa od Ładyżyna i ciągnie się kilkanaście kilometrów do pierwszego kolejowego mostu. Potem rzeka uspokaja się, kajakarz zaś może rozglądać się za zasłużonym biwakiem.
Dalsze kolejne dwa dni pozwoliły mi całkowicie odetchnąć i uspokoić rozpaloną emocjami głowę. Oswoiłem się z myślą, że mam, co chciałem i jak dotąd, wszystko idzie dobrze. Rzeka wskutek wybudowanych zapór przypominała rozlewisko. Pochowane pod drzewami i zielenią wioski nie mąciły wrażenia całkowitego pustkowia. Płynąc niczym po jeziorze dotarłem do Hajworonu. Ani to wieś, ani miasto. W każdym razie jest to większa osada, w której znajdują się sklepy. Mogłem tu wreszcie zakupić żywność. Bez trudu również zaopatrzyłem się w butelkę wina, którą wieczorem wypiłem z właścicielem ogródka. Mając bowiem wcześniej kilka samotniczych biwaków, postanowiłem w Hajworonie pobyć wśród ludzi. Z tego powodu rozmyślnie szukałem ogródka, którego właściciel mógłby udzielić mi gościny.
Dla mnie niezapomnianym pozostał następny dzień wędrówki. Poczynając od samej przeprawy w Hajworonie tj. przeniesienia kajaka przez kolejną elektrownię wodną, aż po samo Zawalie, Południowy Bug na całym liczącym około 20 kilometrów odcinku, oczaruje każdego wędrowca swym pięknem. Przy zaporze byłem uprzedzany przez życzliwe osoby o ryzyku, na które się ważę. “Niektórzy studenci rezygnowali z płynięcia i sprowadzali kajaki brzegiem na cumkach.” – usłyszałem od jednego obserwatora moich poczynań. Takie uwagi nie zniechęcały mnie oczywiście, ale mąciły nastrój beztroski i spokoju.
Znajdując się już po uciążliwej przenosce na wodzie, jak zwykle niczego jeszcze nie widzę, ale dochodzi do mnie szum niedalekich szypotów. Pomimo, że upalnie, zakładam kamizelkę, wciskam się w fartuch, na kask jeszcze się nie decyduję. Spływam ku coraz głośniejszej przeszkodzie. I to było to, o czym marzą rządni przygód kajakarze. W pełnym słońcu, rażony promieniami odbitymi od skrzącej się wody, wpływam w szypot, który zdaje się nie mieć końca. To niebywałe skaczę z jednego brzegu na drugi, opływam głazy, starając się być jak najbliżej nich, pozwalam nurtowi znosić się tam, gdzie powinienem się znajdować. Wszystko mi wychodzi. Unosząc się w kipieli, kątem oka zauważam stojących, oniemiałych z lekka muchówkarzy, słyszę ich głośne nawoływania, ale co mówią, ginie w szumie pędzącej wody. Gdy frajda się kończy, zawracam i staram się zrobić fotografię.
Dalej rzeka rozszerza się jeszcze bardziej, cała usiana barankami fal, układających się w przenajróżniejszej konfiguracji szypoty. Z daleka to wygląda jak rozfalowany morski brzeg. To już nie spływanie, tylko żywa radość, gra z wodą o każdorazowe przejście bez błędu, niezliczone ćwiczenia ustawiania się kajakiem do przeszkody, w sposób możliwie doskonały. Jest to również spływanie w stanie stałego oczarowania pięknem krajobrazu. Mam wrażenie, że płynę w górach. Brzegi wysokie i skaliste. Brąz i fiolet gołych skał przeważa nad zielenią. Krzaków i traw jakby mniej. Osobliwością tej panoramy są pojawiające się skupiska mieszkańców niewidocznych z rzeki wiosek. Z daleka to wygląda jak festyn, jakaś folklorystyczna impreza. W rzeczy samej jest to wspólne pranie nad rzeką, łączenie pożytecznego z przyjemnym. Fakt – pierze się proszkami, być może nie wychodzi to rzece na dobre. Kończąc opis tego odcinka spływu, wspomnę, że urzeczony niezwykłym otoczeniem, rozmyślnie szukałem malowniczego biwaku i znalazłem go. Stanąłem pod cienistymi olchami na trawie tak soczystej i zielonej, którą chyba da się porównać z angielskim trawnikami. Po drugiej stronie rzeki, która w tym miejscu przepływała wartkim potokiem, były wysokie skalne wzniesienia, u podnóża których przepędzano stado pasących się krów. Pozostałem w tym miejscu jeszcze jeden cały dzień.
Następne trzy dni były już znacznie spokojniejsze. Nie musiałem już płynąć w ciągłym napięciu, ze zdwojoną uwagą. Niemniej trudnych przejść na rzece nadal nie brakowało, niektóre z nich były takie, że dech zapierało. Płynąc “luźniej” mogłem uporządkować gorące jeszcze przeżycia, dojść do konkretnych ustaleń. Widać już było, że Południowy Bug nie jest rzeką łatwą, przyniósł mi doświadczenia nowe, nie znane mi wcześniej. Ale spływ trwał i wiele nowego mogło się jeszcze wydarzyć.
Była natomiast całkowicie rozpoznana sprawa aprowizacji. Fragment Południowego Bugu, którym spływałem, był oddalony od większych miast. Wzdłuż jego brzegów ciągnęły się jedynie wioski i osady, w których sklepy spożywcze zostały dawno polikwidowane. Narastały więc kłopoty z żywnością. Obyczaje na tych terenach są takie, że w wiosce przy której biwakujesz dostaniesz tyle, ile potrzebujesz pomidorów, ogórków itp., jabłek dorzucą, jeśli zapragniesz, odmawiając przy tym jakiejkolwiek zapłaty. Chcesz, to bierz. Kiedy natomiast dochodzi do mięsa, serów, czy jajek, sprawa się komplikuje, staje beznadziejną. Produktów tych bowiem starcza ledwo dla samych mieszkańców. Sytuacja taka musiała mieć rzecz jasna odbicie w menu drugiego tygodnia spływu, przygotowywanego zawsze przy ognisku z wykorzystaniem wody zaczerpniętej prosto z rzeki. O tym muszą pamiętać wszyscy chętni spływania Południowym Bugiem.
Jeżeli z jedzeniem było trudniej, aniżeli przypuszczałem, to ani na jotę nie zmieniłem zdania o ciepłym odnoszeniu się mieszkańców do przybyszów z zewnątrz, nawet z tak egzotycznego kraju jak Polska. Pozostaje dla mnie oczywistym, że nasze wyobrażenia o rozbojach, zuchwałych kradzieżach, mafii i innych horrorach, które czekają polskiego wędrowca na Ukrainie, są stereotypem dziwnie trwałym, utrzymującym się chyba wskutek nieznajomości rzeczy lub złej woli. Biwakowałem sam w szczerym polu “na stepach”, stawiałem namiot blisko wiosek i za każdym razem, nigdy nie doznawałem uczucia jakiegokolwiek zagrożenia. Miałem często gości. Osoby zainteresowane podchodziły i zaproszone do ogniska, przez chwilę ze mną gawędziły, zaspakajając swoją ciekawość, kończąc zwykle na pożegnanie sentencją, że nam Polakom nadzwyczajnie udało się z gospodarczą transformacją.
Byłem zawsze poruszony dobrocią i troskliwością ludzi, z którymi los mnie bardziej zbliżył. Wspomniany wcześniej gospodarz ogródka, teraz mój dobry znajomy Gienadij, zaczął mnie wyposażać na drogę w produkty żywnościowe w takim stopniu, że od ryzyka przeciążenia, uratowała mnie mała pojemność kajaka. Igor, moja ostatnia znajomość podczas wędrówki, przywiózł mnie z kajakiem z powrotem do Pierwomajska i zaprosił do siebie na wieczór. A rankiem następnego dnia, przed pójściem do pracy, odwiózł mnie z całym bagażem na dworzec.
Co prawda kajakarzy na rzece nie spotkałam, nad czym ubolewam, chociaż wiem, że spływy na rzece odbywają się. Zetknąłem się jednak z grupą geologów, składającą się z dwóch pracowników Lwowskiego Uniwersytetu i dwóch studentów praktykantów. Spędziłem z nimi jeden wspaniały wieczór nad wodą, podczas którego częstowano mnie klasyczną uchą , zupą rybną z tylko co złowionych szczupaków. Rozgwieżdżone niebo, ognisko i pieśni rosyjskie, głównie Okudżawy, tworzyły atmosferę dla rodzących się nowych przyjaźni. Gdy później na samotnym biwaku wypoczywałem, szykując się do ostatniej fazy spływu zauważyłem, że obecności tych ludzi zaczyna mi brakować.
Tego rodzaju spostrzeżenia poczynione w trakcie spływania, potwierdzane codziennie, pozostały niezmienne do końca wyprawy, ku któremu zmierzałem przyciągany niczym niewidzialnym magnesem. Rzecz w tym, że ostatecznym celem spływu była Migeja, położona kilkanaście kilometrów niżej Pierwomajska. Już z wcześniejszej korespondencji wiedziałem, co potwierdziło się na trasie, że wszystko, co może wydarzyć się na tej rzece i co wywołuje wrażenie, znajduje się w Migeji. Tam miałem przejść najsurowsze testy. Z uczuciem stałego niepokoju wieczorem zasypiałem i budziłem się z rana. Co tam jest? Czy sobie poradzę? – nękało mnie nieustannie. Niech już wreszcie będzie temu koniec! Zbliżał się on teraz szybko za każdy pociągnięciem wiosła.
Wpływam do Pierwomajska, rozglądając się wkoło. Miasto jak zwykle tonie całe w zieleni. Dowiedziałem się, że swoją pozycję zawdzięczało obecności transkontynentalnych radzieckich rakiet, instalowanych w okolicach miasta. Z tego już pewnie niewiele zostało, jeśli zauważyć, że niektórzy mieszkańcy Pierwomajska trudnią się wycinaniem “czarnego metalu”z instalacji rakietowych, sprzedawanego później na złomowiskach. Przepływam przez miasto nie zatrzymując się, chcąc znaleźć się jak najwcześniej na pierekatach Migeji. Nie dając się zwieść widokiem szerokiej, naprawdę już dużej wody, dobijam do brzegu, jeszcze raz dobrze się zapakowuję, wchodzę w fartuch, nadal bez kasku, upewniam się, że jestem dobrze przygotowany na ostatnia próbę i spokojnie spływam dalej.
Szybko krajobraz zaczyna się zmieniać. Widzę łąki, ale przybywa na nich kamieni. Zaraz potem pojawiają się głazy w wodzie. Jest ich coraz więcej i stają się coraz potężniejsze. Przepływam obok kamieni wielkości jednorodzinnego domku. To już są pojedyncze skały wystające z wody. Usiana takimi głazami rzeka przekształca się w górski potok. Rozczepia się na wiele odnóg, których już nie mogę sprawdzić i wybrać, bo nurt rwący. Wchodzę więc w jedno z odgałęzień i rozpoczynam slalom górski. Trwa to kilkanaście minut. Cieszy mnie, że tak gładko biorę przeszkody. Nieoczekiwanie wyskakuję z odmętów na kawałek spokojnej wody, zauważając, że jestem przed zaporą niewielkiej elektrowni. Dobijam do brzegu i pytam, czy to Migeja. Czuję się jak zwycięzca, rozpiera mnie radość i satysfakcja, że mimo wszystko dopłynąłem, przezwyciężyłem obawy, sprostałem zadaniu. Słońce pali. W takim upojnym nastroju kieruję kroki ku zaporze, by rzucić okiem, co jest za nią. W jednej chwili radosne uniesienie ustępuje miejsce przerażeniu. Zobaczyłem wreszcie tę “czwórkę”. Wzdłuż czy też równolegle do zapory rwie, szaleje, huczy przelewając się wodospadami poprzez głazy jak ściana, Południowy Bug. Oniemiały wpatruję się w wodę, uświadamiając sobie, że wszystko to, co przeszedłem, to tylko przygotowania, wprawki przed rzeczywistą próbą. Długo przyglądam się wodzie, którą porohem, szypotem czy pierekatem nazwać już nie można – inna skala zjawiska. Walczę z własnym lękiem. Jednak wiem, że muszę to zrobić. Uważnie patrzę, starając się zapamiętać miejsca, które wyznaczają kierunek spływania, szukam przejść najłatwiejszych. Postanawiam z samej góry trzymać się środka. Później jak najszybciej zdążyć przejść na lewą stronę, tam bowiem w grzędzie wodospadu gładka wyrwa i potem znowu, jeśli się uda, zejść na środek trasy i skoczyć wodą pomiędzy dwoma olbrzymimi głazami. Tam dużo wody i jest ona “prosta”, nie spięta w warkocze jak wszędzie po bokach. Pewnie mnie przytopi, ale wyjdę z tego. Reszta po tym wszystkim, to już nic wielkiego. By zamknąć sobie drogę powrotu, stawiam decydujący krok, proszę jedną z osób wypoczywających na brzegu z rodziną o zrobienie mi zdjęć podczas mojego spływania. Raz kozie śmierć. Wreszcie bez żadnego wahania zakładam kask. Przeprawiam się przez zaporę i po jej drugiej stronie, z kamieni zsuwam się na wodę. W spływaniu po “białej wodzie” najważniejszym jest, jak sądzę, stłumienie w sobie lęku. Strach jest tak obezwładniający, że ręka nie może trzymać pewnie wiosła. Ten sam strach zaciemnia czytelne widzenie sytuacji. Chcesz bowiem uciec od tego, jak najszybciej, mieć to wreszcie z głowy. Mało więc widzisz, wytrzeszczasz tylko oczy, przed którymi rysuje się biała ruszająca się plama. A przecież warunkiem bezpiecznego spływania, choćby w kipieli, jest trzeźwe, zimne widzenie drogi. To nic, że wokół przelewa się i wznosi szumiący żywioł. W tym wszystkim jest widoczna rysująca się linia dalszego poruszania się i nie wolno ją tracić z oczu. Spokojnie więc, oszczędzając ruchy wiosłem, spowalniam spływanie, by lepiej widzieć wszystko wokół siebie. Ruszam do przodu, wiosłując tylko tyle, ile trzeba. Przyspieszam wtedy, kiedy nagle muszę zmienić kierunek, uciec od przeszkody, by napłynąć na nową. Prowadzę kajak tak, by nakładające się na siebie nurty wody wspomagały płyniecie. Trwało to wszystko kilkanaście minut. Dopłynąłem do brzegu, nie oglądając się już do tyłu. Wyciągnąłem kajak na brzeg i zacząłem wracać z powrotem przez elektrownię. Nie byłem jednak tym samym, który gratulował sobie sukcesu, nieświadom czekającej go ostatniej próby. To co teraz przeżywałem, to było poczucie spokoju, jakiejś trudnej do wytłumaczenia lekkości, którą niekiedy zdarza się doświadczyć o świcie po dobrze przespanej nocy. Było to również uczucie radości, ale całkowicie wolne od triumfalizmu, krzepiącej a bezmyślnej pewności siebie. Miałem w sobie coś z pokory zrodzonej z przeświadczenia, że choć poradziłem sobie tym razem, niczego to nie dowodzi i o niczym na przyszłość nie przesądza. Może tak właśnie spełniają się marzenia kajakarza. Na miejscu dowiedziałem się, że ten fragment rzeki to tylko początek trudnej i emocjonującej przeprawy w okolicach całej Migeji. Niżej, gdzie ma być jeszcze ciekawiej, rozgrywać się mają międzynarodowe zawody w górskim kajakarstwie. Słuchałem tych uwag z zainteresowaniem, ale nie odczuwałem potrzeby spływania dalej. Byłem pewien, że to co należało zrobić, zrobiłem. Więcej wymagać od siebie nie powinienem. Nie należało przekraczać miary udanego spływu. Przy zaporze zatem, postawiłem namiot i następnego dnia spokojnie złożyłem kajak. O umówionej godzinie zostałem przewieziony z powrotem do Pierwomajska. Tutaj znalazłem gościnę w bazie ratownictwa wodnego, odpowiednika naszego WOPR’u. Po krótkim, aczkolwiek burzliwym życiu towarzyskim, rozpocząłem dzień później uciążliwy powrót do kraju.
Dzieląc się wrażeniami z mojej wyprawy kajakowej, podkreślam, że Południowy Bug jest górskim szlakiem kajakowym, który przepływa się kajakiem wyładowanym turystycznym sprzętem. Pewnie inaczej tą rzeką spływać nie można. Zbyt ona daleko od kraju, a przede wszystkim mało dróg i mostów, by można było transportować sprzęt wzdłuż brzegów rzeki, do czego powoli w kraju przywykamy. Skoro nieudane przejście przez pierekaty grozi pewną wywrotką i utratą sprzętu, na rzekę tę mogą wyruszać tylko doświadczeni i sprawni kajakarze. Wyjeżdżając z kraju byłem jak wszyscy poruszony tragedią na Dunajcu. Jest to pouczający i bolesny przykład niefrasobliwego wybierania się na rzekę, dostępną tylko dla tych, którzy mają wieloletnią praktykę kajakarską. Nowicjuszy, poszukiwaczy mocnych przeżyć, mierniczych poziomu własnej adrenaliny, ani Dunajec, ani tym bardziej Południowy Bug nie przyjmie. Południowy Bug będzie zawsze niezapomnianą przygodą dla tych kajakarzy, których umiejętności pozwalają podjąć wyzwania, jakie ta rzeka przed nimi stawia.
F strona główna