O tym jak udało nam się wyjazd do Rosji uczynić możliwym.
Autor: Jarosław Frąckiewicz lipiec 2001
Kajakujemy razem od szeregu lat, przyjmując za zasadę, że wakacyjne pływanie musi odbywać się każdorazowo w coraz to innym kraju, pomyślane przy tym tak, by walory przyrody pozostawały w równowadze do miejsc świadczących o dokonaniach i historii danego narodu, czego w spływach zagranicznych pominąć nie sposób. Ani żeśmy się spostrzegli, jak wiele już takich wypraw mamy za sobą: Austria, Litwa, Ukraina, Mołdawia, w zeszłym roku Niemcy, oto szlaki naszych letnich wędrówek. Kiedy zaś stanęło przed nami zadanie wyznaczenia kolejnej trasy spływu, zauważyliśmy, że pozostawiliśmy nie ruszony obszar znajdujący się najbliżej nas. Chyba jest coś symbolicznego w tym, że planując rok w rok pływanie, nikt nie wpadał na pomysł spływania w Rosji. Teraz już zwlekać dalej nie było można, kierunek letniej wyprawy kajakowej został wyznaczony.
Zaczęliśmy od tego, co stało się specjalnością Celinki: od wertowania przewodników turystycznych, zwłaszcza uważnego studiowania “Pascala” i wglądanie się w mniej lub bardziej szczegółowe mapy samochodowo-turystyczne Rosji. Nie byłem więc zaskoczony, kiedy Celina, a było to jeszcze w starym roku, przedłożyła nam cały program wyprawy. Mamy znaleźć się w słynnym Złotym Pierścieniu, obszarze usłanym pamiątkami Starej Rusi, spływać Nerlem spinającym Pieresławl Zaleski, Suzdal, i Władimir. Powrót do Moskwy odbędzie się parostatkiem po Wołdze. Wspaniale! Ale czy jest to możliwe?
Wpatrując się w mapy, dostrzegamy na trasie naszego spływu jakieś dziwne znaki, tak jakby rzeka zanikała w bagnach, obok tego kotwice. Co to jest? Pytamy siebie nawzajem, dobrze wiedząc, że to nie przelewki. Pamiętamy bowiem naszą przygodę z wsiąknięciem górnego Dunaju dosłownie pod ziemię, co zmusiło nas do wykonania 50 kilometrowej przenoski koleją. Gdyby tak mieć dokładniejszą mapę, otrzymać od kogoś jakieś informacje! Kłopotom tym ma zapobiec plan Jurka - genialnie prosty i oczywisty. Jako stary krótkofalowiec może bez trudności poprzez Internet zebrać adresy krótkofalowców zamieszkujących na trasie naszego spływu. A potem wystarczy wysłać do nich listy z zapytaniami o rzekę i po kłopocie. Że nie mamy dokładniejszych map? Zaraz, zaraz, rozważa głośno Jurek. Przypomina sobie, że będąc przed paru laty w Niżnym Nowgorodzie nakupował od wojskowego, sprzedającego na ulicy mapy sztabowe, cały ich plik, a nuż znajdują się w nim te, które są nam potrzebne? Większą część naszej trasy w jego mapach szczęśliwie odnaleźliśmy. To było już coś, ale zadawalającej odpowiedzi na postawione znaki zapytania, mapy te dać nam nie mogły.
Siadłem i zacząłem redagować listy do krótkofalowców. Starałem się formułować pytania jasno i zasadnie. Pełen nadziei wysłałem kilkanaście kopert. Ale do dzisiejszego dnia żadnej odpowiedzi nie doczekaliśmy się. Ten kierunek działań okazał się być całkowicie jałowym. Nie wiem, czemu listy pozostały bez odpowiedzi. Może zadziałała tutaj socjalistyczna czujność, nakazująca zachować się powściągliwie wobec dociekliwości obcokrajowca o mosty i brody na rzece. Krótkofalowca zawsze widzę jako naturę otwartą, rozmowną - przecież oni coś sobie przekazują. Tak czy owak, milczenie Rosjan zachwiało moim przekonaniem o komunikatywności radiowców.
Równolegle z wysyłaniem niefortunnych listów, zdecydowałem się w jakimś styczniowym dniu wybrać do rosyjskiego konsulatu, by niejako na miejscu ustalić szczegóły zamierzanego przedsięwzięcia. Wizytą byłem dość przejęty, co jest oczywiste, ale jeśli można tak powiedzieć, interesowała mnie jej strona obyczajowa. Rzecz bowiem w tym, że miałem dobrze w pamięci ja i Celina nasze wizyty w konsulacie Ukrainy. Zaczynała się ona już od furtki przy ulicy Jaśkowa Dolina. Ciśniesz w guzik domofonu. Po chwili dochodzą do ciebie jakieś dźwięki, które zmieszane z hałasem ulicy, tworzą głosowe zjawisko bez śladu jakiejkolwiek sensowności. Może ono zostać przerwane, jeśli uparcie będziesz powtarzać, jakieś słowo, np. konsul, albo wyjazd, albo jak w naszym przypadku, powódź na Dniestrze. Rozdrażniony uporem pracownik (pracownica) konsulatu, brzęczkiem elektromagnesu daje tobie znać, że wstęp do konsulatu jest wolny. Korzystam z tego skwapliwie i po chwili znajduję się w jakimś popiwnicznym pomieszczeniu, w którym centralne miejsce zajmuje coś w rodzaju gabloty z weneckiego lustra, przyciętego tak sprytnie, że szpara, przez którą mam się komunikować z pracownikiem konsulatu, znajduje się gdzieś na wysokości kolan. Ona, sądząc po głosie, widziała mnie i słyszała, ja zaś, ryzykując utratę narodowej dumy, schylałem się ku szparze, starając się dojrzeć moją rozmówczynię. Sądząc po tonacji głosu wydobywającego się zza szkła, moje wysiłki uznane zostały za niestosowne. Doprowadzony w ten sposób do porządku, poprzestałem na banalnych zapytywaniach, na które odpowiedź była mi od dawna znana. Niczego interesującego nie uzyskawszy, jak niepyszny opuszczałem konsulat.
Nie jest więc niczym dziwnym, że wizyta w rosyjskim konsulacie jawiła się jako ekscytujące przeżycie. Zaczęło się normalnie: krata, domofon i znalazłem się w przestronnym holu, umeblowanym przyzwoicie, gdzie jeszcze raz upewnić się mogłem o stałym przywiązaniu Rosjan do mahoniowej okleiny. Uwagę moją przyciągnęło nienawistne dla mnie okienko. Usytuowane tym razem dość wysoko, pozwalało na przyjęcie postawy wyprostowanej. Nie mogę powiedzieć, że było zbyt małe, niemniej od razu przywołałem z pamięci kasy biletowe na autobusowych dworcach w Rosji, zaprojektowane wedle założeń niemożliwych do odgadnięcia dla obcokrajowca. Nie jest więc dziwne, że kiedy w okienku pojawiła się twarz, jak się niebawem okazało samego konsula, poprosiłem jak mogłem najuprzejmiej o rozmowę na fotelach przy stole, na co pan konsul bez wahania przystał. Rozmowa przechodziła przez trzy fazy: optymistyczną, sceptyczną i entuzjastyczną. Wyrażając pragnienie wyjazdu latem do Rosji z kajakami, usłyszałem krzepiącą odpowiedź, że sprawa jest prosta, bowiem wykupując vouchery, bez trudności znajdziemy się w Kaliningradzie, Moskwie lub innej interesującej nas miejscowości. Starając się zapanować nad rodzącym się we mnie uczuciem radości, kontynuowałem dalej, eksponując teraz okoliczność, że mamy we czworo sami spływać wybraną przez nas rzeką. Z zachowania się konsula widać było, że nie jest tak dobrze. Zamilkł, sprawdził, czy rozróżniam Wielki Krąg Moskwy od Złotego Pierścienia starej Rusi, odczekał chwilę i oznajmił, że owszem, nasz wyjazd jest całkowicie możliwy pod warunkiem posiadania wiz. Niezależnie bowiem od wszystkich międzynarodowych porozumień i ustaleń, wygodniej jest obcokrajowcowi na wędrówce w głębi Rosji wesprzeć się wizą, czemu z pełnym zrozumieniem przytaknąłem. By wizę otrzymać potrzebne jest zaproszenie, kontynuował dalej konsul, od instytucji lub osoby prywatnej. Jego zdaniem zaproszenie jest tylko czysto formalną podkładką, administracyjnym wymogiem, niestety, dotąd jeszcze obowiązującym. Było oczywiste, że nie jest to dla mnie, ani proste, ani łatwe. Bo skąd mam mieć zaproszenie, kto mi je przyśle? Widząc moje zatroskanie i chcąc dodać otuchy, pan konsul poradził mi skontaktować się ze znanym gdańskim podróżnikiem R.Koperskim, podając mi jego numer telefonu. Świadomość, że jeśli inni mogą, to ja też potrafię, poprawiła mi nastrój. W luźniejszej już rozmowie, nadmieniając o wystawie fotograficznej Koperskiego, uzgadniamy na koniec, że po zakończeniu naszej wyprawy zorganizujemy projekcję przezroczy. Wizja takiego wielkiego finału wręcz mnie uskrzydla, wybiegam z konsulatu uradowany. Choć naprawdę, z czego się miałem cieszyć?
Czekała nas teraz ogromna praca. Musiałem wykorzystać wszystkie posiadane adresy Rosjan, z którymi dawnymi czasy się spotkałem. Napisać kilkanaście listów zawierających prośbę o przysłanie zaproszeń. Wysyłając je, nie byłem pewien rezultatu, ale nie pozostawało nic, jak tylko czekać na wyniki.
Mniej więcej w tej fazie naszych starań, Celina gruntownie zapoznała się z informacjami, jakie na temat sposobów przekroczenia granicy rosyjskiej można było znaleźć w “Paskalu”. A były one obiecujące. Okazuje się bowiem, że nasze urzędy paszportowe mogą wstawiać w paszporty tzw. pieczątkę służbową AB uprawniającą do przekroczenia rosyjskiej granicy. Stawia się ją osobom delegowanym z polskich firm zainteresowanych współpracą z wschodnim sąsiadem. Nam tylko w to i graj. Przekonani jesteśmy, że nikt ze znanych nam przedsiębiorców - biznesmenów nie odmówi takiej przysługi. Co tu dużo szukać, brat Celinki z marszu oświadcza, że jeśli o niego chodzi, gotów jest wysłać dowolną ilość osób w celach zapoznania się z sytuacją rynkową na miejscu. Ale z kolei bliski nam Andrzej, słysząc o co chodzi, zaczął głośno rozmyślać, co by było, gdyby takiej delegowanej osobie przytrafił się jakiś niefortunny przypadek.
Aby poznać szczegóły wyjazdu na pieczątkę AB, biegnę do naszego wydziału paszportowego. Wszystko w porządku, choć jest mała niejasność. Nikt w urzędzie nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, ile czasu można przebywać w Rosji korzystając z udogodnień pieczątki AB. Wychodzi na to, że czas ten jest nieokreślony, choć konieczność sprawdzenia tej kwestii jest poza dyskusją.
Mając w ten sposób rozpoznany wyjazd na pieczątkę AB, zmieniamy kierunek działania, inspirowani dalej pouczeniami z “Paskala”. Jest to kierunek jak najbardziej nowoczesny, wyznacza go bowiem siła wymienialnej waluty. Sprawa na pozór prosta. Niektóre hotele w Moskwie lub Sankt Petersburgu poproszeni o to poprzez e-mailową pocztę wysyłają za odpowiednią opłatą nie tyle zaproszenie, co “poparcie zaproszenia”, na podstawie którego konsulat wydaje wizę. Samo rozpoznanie tego schematu, nie mówiąc już o wszczęciu na jego podstawie konkretnych ruchów jest zadaniem złożonym, niejasnym i ryzykownym. Ciężar tych trudów wzięła na siebie Celinka. Czując się pewniejszą w Internecie, rozpoczęła dyskurs z moskiewskim hotelem, dyskurs jak tego wymagają nowe czasy, w języku angielskim. W odpowiedzi na naszą prośbę otrzymaliśmy parę stron tekstu, będącym niechybnie zlepkiem szeregu fragmentów jakiejś większej całości. Z pierwszego pobieżnego rozpoznawania treści e-majlowego listu zapamiętałem mocne i stanowcze stwierdzenie, że hotel nie wspiera starających się o wizy do Chin. Później dotarła do mnie intrygująca informacja o konieczności wysłania za pośrednictwem tegoż Internetu po 35 dolarów na osobę, aby uzyskać w zamian coś, co nazwane zostało ”visa support invitation application form”. I potem jeszcze raz zapłacić za posłańca, który dostarcza oryginał tego coś do domu. Dalsze informacje zawarte w tekście miały już mniejszy związek z wyprawą kajakową. Dotyczyły one kosztów doby hotelowej, jakichś ulg możliwych do uzyskania, sposobów rezerwacji miejsc, tego, czego hotel gwarantuje a czego nie, itd. . Kończyło się to wszystko przypomnieniem o obowiązku zarejestrowania się w owym hotelu po przybyciu do Moskwy. Upór i wytrwałość Celinki zaczęły przynosić na koniec rezultaty. Kontaktując się z coraz bardziej kompetentnymi osobami z hotelu, ustaliliśmy na koniec, że jest to kierunek dający nadzieję, ale drogi. Istotnym jego ogniwem było rozpoznanie sposobu przesłania w taki nowoczesny sposób określonej sumy dolarów do Rosji. W tym celu wybrała się Celina do banku. Nie wiem, jaki bank odwiedziła, ale nie mógł być to bank gotowy sprostać nowym wyzwaniom. Zwracając się do panienki z okienka z prostym życzeniem wysłania do Moskwy kilkuset dolarów za pośrednictwem Internetu, Celinka odnotowała niepewność w oczach urzędniczki, zamieszanie i krzątaninę szeregu pań, krótką naradę, jeden telefon, by na koniec usłyszeć, że owszem, bank takich operacji nie przeprowadza. Problemem stało się nie tylko komu wysłać pieniądze, ale i jak je przesłać. Moją propozycję, by po prostu kilkaset dolarów zeskanować i przesłać e-mailem, Celinka uznała za niepoważną, zgłaszając w zamian całkiem roztropną możliwość przesłania pieniędzy przekazem pocztowym.
Rozpoznawanie szczegółów wariantu komercyjnego otrzymania wiz, zbiegło się z nader miłym wydarzeniem. Przesyłką poleconą i ekspresową otrzymałem list z Rosji! Czytam - z początku mało rozumiem, ale potem wypełnia mnie radość, co tam, staję się jedną bezbrzeżną radością. List jest z nieznanego mi miasta Wyborga, w którym równie nieznany mi Andriej Wiktorowicz zaprasza do siebie na dłuższe pertraktacje w celu podpisaniem kontraktu. List jest na papierze firmowym, jest pieczęć i podpis, wszystko jak należy, zgodnie z życzeniami konsula. Prawda, zaproszenie dotyczy tylko mojej osoby. Ale to da się zmienić, wysyłając jak najszybciej do uprzejmego nieznajomego list z prośbą o uzupełnienie zaproszenia o następne trzy osoby. Czasu jest jeszcze dosyć.
Szykowałem się do wizyty w konsulacie ufny w bliskie zakończenie naszych starań. Konsulat w początkach wiosny był w przebudowie. Modernizowano hol wykuwając w jednej ze ścian otwory. Robotnicy budowlani, interesanci i pracownicy konsulatu tworzyli barwną i różnojęzyczną grupę. Pan konsul wywoływał kolejno petentów na rozmowy do pokoju, doraźnie na takie wizyty dostosowanego. Przywitawszy się usiedliśmy przy stole, ja od razu rozłożyłem na nim materiały świadczące o naszych dokonaniach. Uszeregowałem je wedle stopnia mocy: najpierw zaproszenie z Wyborga, za nim zapiski dotyczące pieczątki służbowej AB, na końcu znalazły się emailowe teksty odnoszące się do komercyjnego sposobu otrzymania wiz. Miało to zrobić na konsulu odpowiednio silne wrażenie, niech sobie nie myśli, niech wie. Przyjrzawszy się zaproszeniu pan konsul nie usatysfakcjonowany pokręcił głową. Papier jest bez wartości. Wysłuchałem długiego wywodu nie do końca dla mnie jasnego, w którym wszakże uchwycić się dały pewne zrozumiałe frazy, a to dzięki częstemu powtarzaniu się skrótowca MWD (Ministerstwo Wnutriennych Dieł). Nie zarejestrowane w tym urzędzie zaproszenia są nieważne! Fakt, strach pomyśleć, do czego mogłaby doprowadzić taka nieodpowiedzialna pisanina jednego czy drugiego zapraszającego. Wiedziałem jednak, że robi się źle. Zacząłem doświadczać niejasnych uczuć, ni to gniewu, ni to zażenowania, ale do końca rozmowy stan mego ducha dojrzał. Świadom, że sprawa zaproszeń padła, podjąłem temat wyjazdu na pieczątkę służbową AB. Ha, i tu też nie lepiej. Owszem, można, słyszę uprzejme wyjaśnienie, ale pobyt w Rosji nie może być wówczas dłuższy niż pięć dni. Znakomicie, dopowiadam po cichu, nie ma co sobie głowy zawracać jakimiś służbowymi pieczątkami. Po co ja w ogóle zawracam sobie głowę jakimś wyjazdem do Rosji? Z malejącym przekonaniem zabrałem się do referowania komercyjnej drogi do wizy. Pan konsul zaaprobował kupowanie “poparć umożliwiających otrzymanie wizy”. Na koniec rozważyliśmy jeszcze raz kwestię zaproszeń, w których powinny być uwzględnione aspekty: bytowy, bo zapraszający zabezpiecza przeżycie, zdrowotny, bo zapraszający ubezpiecza od nieszczęśliwych wypadków i wymóg rejestracji w MWD dla porządku. Widząc, że dzieje się ze mną coś niedobrego, pan konsul wypowiedział tajemnicze zdanie, mające poprawić mi nastrój i obudzić gasnącą nadzieję. Brzmiało ono mniej więcej tak, że w różnorodnych staraniach o otrzymanie wizy nie powinienem poprzestawać. A jeśli działania moje, mimo wszystko, zakończą się niczym, on mi podpowie, ostatni skuteczny sposób, który na razie, do czasu, musi pozostać tajemnicą. To była jedyna korzyść, zwieńczająca moje spotkanie z konsulem. Dobre sobie, nic nie mieć i mieć wszystko. Mamy więc dalej walczyć, wysyłać listy, zabiegać i prosić, ryzykować utratą gotówki i wszystko po to, by zadziałał na koniec tajemniczy sposób. Wstałem od stołu, podziękowałem, ukłoniłem się i wyszedłem. Czułem złość na siebie, za to, że się wygłupiam. Nie chcą nas, więc po co tam się pchamy? Łaski bez... Ale jak poczują się moi rosyjscy dalecy przyjaciele? Wszak pośpieszyli nam z pomocą. Niech tam, będziemy więc pływać w Rumunii, która była dla nas zapasowym kierunkiem wakacyjnej wyprawy. I na tym można by było zakończyć, gdyby nie los, który zgotował nam jeszcze cały szereg niespodzianek.
W okresie, kiedy miały miejsce opisane wyżej wypadki, Celina kupiła komputer, instalując w nim od razu Internet. Dość w tej materii sprawna, rychło weszła na rosyjską stronicę, którą nazwałbym skrzynką kontaktową dla kajakarzy. Dzięki tej niesłychanie praktycznej rzeczy, rosyjscy kajakarze informują się wzajemnie, gdzie zamierzają pływać, o kłopotach ze znalezieniem partnera do wędrówki kajakowej, a to o całym mnóstwie spraw, mających dla kajakarza zasadnicze znaczenie. Czytając te wszystkie frapujące informacje, wpadła nam do głowy myśl, aby na tej stronie zamieścić naszą prośbę o pomoc w przedarciu się do Rosji. Myśl genialna ale od strony technicznej była dla Celiny wyzwaniem. Nie umieliśmy nawet przesyłać wiadomości po rosyjsku! Co było wówczas możliwe, to wysłanie na prywatny e-mailowy adres informacji napisanej w języku angielskim z prośbą, aby adresat przesłał ją dalej do wspomnianej skrzynki kontaktowej. Tekst jaki niebawem w niej ukazał się wart jest żywej pamięci. Pisze niejaki Konceptkat, że czterech kajakarzy z Gdańska, zupełni nowicjusze, gadający tylko po angielsku, umyślili sobie spływać rzeką Nerl i proszą aby ktoś ich zaprosił na taki spływ i przeprowadził szczęśliwie, za co oni zaklinają się, że w rewanżu odwdzięczą się pływaniem w Polsce. Hm, niby dobrze ale nie do końca. Szybko, bardzo szybko Celina zainstalowała cyrylicę i znowuż za pośrednictwem tegoż Konceptkata umieściliśmy informację, nad zredagowaniem której niemało się napracowałem. Zapewne w niezbyt poprawnym rosyjskim starałem się najpierw przedstawić nasz zespół i jego dokonania, by zaraz przejść do czegoś, co może być nazwane oceną stanu stosunków polsko-rosyjskich, tak złego, że cierpi na tym interes kajakarzy. List zamykało rozpaczliwe odwołanie się do międzynarodówki kajakarskiej, siłą której wszystkie bariery i ograniczenia są przezwyciężane, przykładem czego będzie zapewne otrzymanie zaproszeń. Po czymś takim należało tylko czekać.
Odpowiedzi na dramatyczne wieści z Polski napłynęły wielką falą. W szczegółach nie sposób je omówić. Będzie przesadą, jeśli powiem, że odezwała się cała Rosja, niemniej nasza znajomość politycznej mapy Rosji stała się wyższa niż średnia. Zareagowali na nasze wystąpienie głównie ci, którzy mieszkają bliżej dalej od regionu, w którym mamy spływać. Nikt nie chwalił naszego wyboru, podkreślając, że są rzeki o wiele piękniejsze i płynące przez mniej cywilizowane tereny aniżeli Nerl. Niektórzy z bardziej zdecydowanych krytyków naszej wyprawy wzbudzali w nas podejrzenie, że u Rosjan za wartościowy spływ może uchodzić tylko taki, podczas którego człowieka nie spotkasz, a sposobem na przeżycie jest rybałka i achota. Posypały się sprawozdania ze spływów Nerlem, adresy, gdzie można szukać podobnych informacji. Jeden z naszych rozmówców zamierzył nam przesłać poprzez Internet dokładne mapy Nerla, czym nas doprowadził omalże do paniki. Nie wiedząc jak sobie z takim odbiorem poradzić, Celinka zmuszona była w pośpiechu szukać doradców. Fachowcy od tych spraw uważali za wskazane kierowanie takiej przesyłki do komputera znajdującego się w miejscu pracy Celinki, bo nasz na takie próby był za słaby. Pomimo błagań i próśb, rosyjski nadawca był niewzruszony i aplikował obu komputerom solidną dawkę topograficznych informacji. Nasz komputer, choć grzał się i pocił, zadaniu jednak sprostał. Znamienne, że nikt z rozmówców nie widział kłopotów z zaproszeniem nas. Chcecie, to czemu nie, ale część tych gotowych na taki krok, skłonna była wziąć nas ze sobą na wyprawę przez siebie organizowaną. Otwierała się tym samym przed nami rozległa panorama przyszłych wypraw kajakowych łącznie z Buriatią i Kamczatką. Oczywiste, że z chętnymi przysłania nam indywidualnych zaproszeń utrzymywaliśmy stały i rzeczowy kontakt, ci byli nam najbliżsi i najbardziej cenni. Było ich kilkunastu, ale tylko dwóm udało się dotrzeć najdalej, stanąć prawie u celu, pozostałym nie starczyło wytrwałości. Wołogda pojawił się na liście chętnych najpóźniej, niemniej jego charakterystyczna postawa zasługuje na parę zdań opisu. Któregoś wieczoru wypełnionego selekcjonowaniem e-maili od naszych rosyjskich przyjaciół i redagowaniem odpowiedzi na nie, Celina znajduje tekst: “Wołogda, chcę pomóc”. “O jakiś nowy!” wykrzyknęliśmy w zachwycie delektując się zwartością formy. Ponieważ w akcji pomocowej było już zaangażowanych parę osób, odpisaliśmy uprzejmie, że dziękujemy, bo już inni o nas się troszczą, gdyby jednak coś nie wyszło, to my i owszem. Natychmiastowa odpowiedź brzmiała: “Zrozumiałem”. Kochamy Wołogdę! Pech chciał, że nasi wcześniejsi dobroczyńcy zwlekali nieco, milczeli już od paru dni, uznaliśmy więc za wskazane włączyć w wielką sprawę naszego Wołogdę. Nie minęło chyba i dwa dni, kiedy wyczytaliśmy radosne dla nas: ”Zaproszenie wysłałem, jego kopia w aneksie” Już odtańcowywaliśmy taniec zwycięstwa, kiedy przyszło otrzeźwienie – nie będzie to przypadkiem zaproszenie podobne do tego, jakie otrzymaliśmy z Wyborga? W dołączonym aneksie było znowu wszystko: papier firmowy jakiegoś konsumenckiego ruchu czy towarzystwa, zaproszenie na rozmowy w “sprawie przedmiotowej”, podpis i pieczęć. Piękne to wszystko ale nie ma w sobie siły. Zwracamy się więc do naszego Wołogdy z wyjaśnieniami, że żałujemy, że straszna szkoda, ale wróciwszy tylko co z konsulatu wiemy już, że zaproszenie powinno być wypisane na specjalnym formularzu pobranym w Wydziale Wiz i Registracji przy MWD i pozostawione w owym wydziale dni kilkanaście dla nabrania mocy prawnej. Po przejściu takiej procedury może być wysłane do Gdańska, by mógł konsul troskliwie nad nim się pochylić. Przez kilka dni Wołogda milczał. Po tym czasie otrzymujemy lakoniczne polecenie wypełnienia cyrylicą zamieszczonego w aneksie formularza zaproszenia. Wypełniamy, odsyłamy. Mija ponownie parę dni i spływa do nas ostateczna informacja. Zawiera ona harmonogram drogi, jaką musi przebyć nasze zaproszenie, poczynając od momentu wypisania go, przechodzenia przez szereg urzędów w tym owe MWD w Moskwie, kończąc na przesłaniu go nam pocztą. Wszystko to trwać będzie nie krócej aniżeli trzy miesiące. Czy was to urządza, kończy pytaniem Wołogda swój list. Oczywiście, że nie, odpowiadamy natychmiast. Dziękując za starania proponujemy zarazem, aby sprawę przenieść na przyszły rok i w odpowiednim czasie puścić w ruch mechanizm. Oceniając to, co się stało, nie czujemy się przegranymi, choć nie wyjedziemy do Rosji. To, co można było zrobić, zrobiliśmy. Zaproszenie znalazło się - w zasięgu ręki, ale niezależne od nas okoliczności zadecydowały, że w tym roku nie będziemy mogli je wykorzystać.
Kiedy było już przesądzone, że w tym roku do Rosji nie wyjedziemy, dzwoni do mnie Wiesiek, mieszkający w Tczewie członek naszej wędrownej grupy. Słyszę, że chodzi mu o jeszcze jedno podejście po wizę. W Tczewie bowiem przebywa oficjalna delegacja z Irkucka zainteresowana zaciśnięciem więzów współpracy pomiędzy obu miastami. Tłumaczką delegacji z naszej strony jest jego znajoma, która świadoma naszych kłopotów doprowadziła do tego, że delegacja zgodziła się spotkać z nami i nas wysłuchać. Hm, ciekawa sprawa, myślimy sobie z Celinką. Co mają wspólnego ze sobą Tczew i Irkuck, czemu Wiesiek upiera się, że Irkuck leży nie aż tak daleko od Moskwy? To są jednak marginalia, rzecz w tym, że nadarza się jakaś nowa szansa. Wykorzystujemy ją czy nie? Tłumaczymy sobie, że sprawa jest cienka, bo co ta delegacja może, skoro wiadomo, że bez rejestracji zaproszenia w MWD i nie wcześniej niż za dwa miesiące, nic konkretnego nie osiągniemy. A może oni takie pieczątki mają ze sobą, przebija nasze wątpliwości Wiesiek. Pomimo, że rezultaty spotkania rysują się mgliście, zapada decyzja, że muszę pojechać do Tczewa. Wyjazd i spotkanie traktuję raczej jako imprezę towarzyską, okazję sprzyjającą poszerzeniu wiedzy o ludziach i świecie. W umówioną niedzielę stawiam się więc u Wieśków. Razem, całą trójką udajemy się do hotelu aby spotkać się z delegacją. Po drodze wyjaśnia się, że mamy spotkać się z delegacją z miasta Kurska a nie z Irkucka, jak utrzymywał podekscytowany Wiesiek. Będąc już w hotelu, kierujemy się do restauracji, zamawiamy kawę i czekamy. Po chwili wchodzi delegacja na śniadanie. Rozpoznałem ją łatwo. Podchodzę do niej, przedstawiam się i ustalamy, że po śniadaniu przysiądą się do nas. Delegacja Kurska nie była liczna. Reprezentowali to miasto, jak się niebawem okazało “gława administracji” Waleryj Nikołajewicz, jego zastępca i dwie sekretarki, na urodzie których delegacja dużo zyskiwała. Po śniadaniu przysiadł się do nas sam Waleryj Nikołajewicz z zapytaniem, w czym mógłby nam pomóc. Wyjaśnialiśmy naszą sprawę krótko i treściwie, przedkładając merowi do obejrzenia album z naszych spływów kajakowych na Ukrainie, dla uwiarygodnienia zamiarów oraz gotowy, wypełniony formularz zaproszenia, który wcześniej otrzymaliśmy od Wołogdy, aby dowieść, jak dalece w sprawie zaproszeń jesteśmy zorientowani. Mer przekartkował album, jeśli zaś idzie o formularz, nie bardzo rozumiał, moim zdaniem, w czym rzecz. Miałem wrażenie, że oglądał on formularz jako dokument polskiego urzędu i pewnie niepokoiła go myśl, czemu używany jest w nim język rosyjski? Nie reagował bowiem jednoznacznie na moje zapewnienia, że dostarczamy mu prawie gotowy formularz i teraz wystarczyłoby gdyby miał odpowiednią pieczątkę... Mer wszakże poczynił na druku jakieś adnotacje i zapewnił, że wyśle zaproszenie faksem zaraz po powrocie do Kurska. Podziękowaliśmy i rozstaliśmy się. Oceniając spotkanie przyznaliśmy, że nie rozczarowało ono nas, ale wiązać z nim nadziei na uzyskanie wiz chyba nie należy. Ot, po prostu, nie będziemy mogli sobie zarzucić, że nie wykorzystaliśmy wszystkich szans. Byliśmy naiwni, Rosja jest przecież nieodgadniona i rozpoznać ją do końca nie można.
Na wydarzenia nie przyszło nam długo czekać. Po tygodniu oczekiwań Celina otrzymuje faks z Kurska. Zawiera on tekst zaproszenia i różni się ono tym od poprzednich, że wysyła go urząd, tj. magistrat miasta Kurska, a nie prywatna osoba. Dlatego i treść zaproszenia jest inna. Dotyczy ono nie rozmów i kontraktów, a spotkania się kajakarzy polskich i rosyjskich, przeprowadzenia zawodów i wymiany doświadczeń. To, co jest w tym zaproszeniu nowe, podyktowane duchem nowych czasów, to troska zapraszającego, aby było zupełnie jasne, że przyjeżdżający żywią się na własny koszt i sami będą ponosić ewentualne koszty leczenia. Nie wiedząc jeszcze jaki skarb mam w ręku, bez przekonania wybrałem się do konsulatu. Na co miałem liczyć, jeżeli dysponowałem nie oryginałem dokumentu, tylko jego kopią i to na dodatek bez owych ważnych a nieosiągalnych pieczęci? Z konsulem spotykam się już w zmodernizowanym pomieszczeniu. Pamięta mnie, więc bez zbytecznych wyjaśnień przedkładam nowy wariant zaproszenia zastrzegając, że jeśli nie teraz, to już nigdy. Jakież było moje zdziwienie i radość, kiedy konsul po zapoznaniu się z tekstem powiedział krótko: to wystarcza. Dalej następowało: pobranie formularzy paszportowych, podziękowanie, ukłon i po wszystkim. Niesamowite, Rosja stanęła przed nami otworem. Jeszcze dzień zwłoki i melduję się ponownie w konsulacie, składając wypełnione formularze. Konsul je przyjmuje i ustala termin odbioru wiz. Ot i wszystko.
Aby otrzymać wizy namęczyliśmy się tyle, że mówienie o jakichś tam uproszczeniach czy ułatwieniach w przekraczaniu granicy polsko - rosyjskiej, wzbudza we mnie pusty śmiech. Kosmetyczno - propagandowy ruch bezwizowy jest dla tych, dla których praktycznie Rosja to Kaliningrad. Ale naprawdę, granica pomiędzy obu państwami pozostaje nadal nie do przejścia. Obywatele polscy nie mogą wjeżdżać do Rosji w taki sposób, w jaki mogą to uczynić jadąc na Zachód. Pomijając przysłowiowy łut szczęścia, w naszym położeniu zbawienny, wizę rosyjską otrzyma tylko ten, kto znając język, zmuszony jest szukać z tamtej strony skutecznej pomocy. Jest więc tak, jak było od dawna, ale jest nadzieja, że to się zmieni, proces ten już rozpoczął się. Inicjuje go życie, ludzie z obu stron, i to niezależnie od tego, czy górze to odpowiada czy też nie. Właśnie o tym starałem się napisać. Opisałem bowiem grę w pozory, szamotaninę o jakieś papiery, które są z zasad owej gry kłamstwem i czczą formułą. O tym, że to lipa z tymi negocjacjami “w przedmiotowych sprawach”, jak i z kajakowymi zawodami, konsul wiedział dobrze. Ale zaproszenia są niezbędne nadal, pomimo że powody ich wprowadzenia już od dawna zdezaktualizowały się. W Rosji wojskowi obcokrajowcom sprzedają na ulicy topograficzne mapy, takie same mapy przesłano nam Internetem. Z tego samego źródła spływała potokiem informacja o pociągach, stacjach, drogach, mostach itd. Znajomi spod Odessy wysyłają swoim krewnym do Wyborga prośbę o zaproszenie Polaków z Gdańska. I to wszystko następuje samorzutnie, czemu właśnie zaproszenia miały zapobiec, przed czym miały chronić. Już się tymi zaproszeniami handluje! Ostatnim dla mnie jakby testem formalnego charakteru zaproszeń była reakcja konsula wobec dostrzeżonych przez niego nieścisłości, pomiędzy zaproszeniem z Kurska a trasą naszego spływu w Złotym Pierścieniu, świadomie zamieszczoną w podaniu o wizę. Pan konsul spostrzegłszy je westchnął, rzucił na mnie okiem i przyjął do wiadomości. Gra w pozory dosięgła szczytu. Więc nie jest tak źle, idzie ku lepszemu.
Zaproszenia zapewne niebawem znikną. Być może wizy zostaną wprowadzone oficjalnie i można je będzie otrzymać na normalnych zasadach. Zapytany o to, czy Rosja jest rajem odpowiem, że jak dla kogo. Póki co, dla mnie pozostaje tylko wierzyć, że jest rajem dla kajakarzy. Jak było opiszę.
F | strona główna |