Wincenty Smolak

G R A N I C A

Przemierzałem terytorium wielkiego mocarstwa. Po raz pierwszy mogłem mu się przyjrzeć z bliska, nie licząc epizodu z niemowlęctwa, kiedy to mocarstwo przyszło do mnie, wyważając drzwi twardym imperatywem historycznego posłannictwa.

Było rzeczywiście ogromne i moja wyobraźnia, ukształtowana żabią perspektywą zaścianka, z trudem nadążała za tą eksplozją przestrzeni gwałtownie pulsującej, jakby zziajanej pogonią za wciąż umykającym horyzontem.

Ruń bezkresnych stepów przerzynały zęby granitowych turni, odwieczny las wsłuchiwał się w złowieszczy szmer pustynnego piachu, w wielkich kadziach kontynentalnych depresji bulgotały morza. Ostrość przyrodniczych podziałów zacierała się jednak w harmonii nastrojów ludów tej płodnej ziemi, cierpliwie dumnych z pomników rodzimej  potęgi, majestatycznie wyniosłych, choć heraldycznie zgrzebnych. Ich kute w twardej iluzji cokoły zwartym murem przesłaniały niebo, odbierając tubylcom ostatni pozór do podnoszenia głowy.

Wędrowaliśmy wzdłuż nakazanego równoleżnika, mając swobodę ruchów wiejskiego Burka uwiązanego do drutu rozpiętego między dwoma krańcami podwórka. Ale mimo, że dobór trasy nie był w pełni aktem naszej woli, z żalem myślałem o zbliżającej się chwili pożegnania gościnnego kraju.

***

Do granicznego miasteczka dotarliśmy późną nocą.

Na głucho zamknięte odrzwia jedynego hotelu stawiły stanowczy opór, co okazało się o tyle usprawiedliwione, że po ich drugiej stronie nikt nie zamieszkiwał. Hałasy wywołane próbą sforsowania hotelowych podwoi sprowadziły w końcu jakiegoś cywila. Jego bezbarwny wygląd, podkreślony jeszcze znoszonym ubraniem i bladością cery okazał się kamuflażem niespodziewanie rozległych kompetencji.

Odryglował bramę, a gdy już rozgościliśmy się nieco, beznamiętnym głosem oświadczył, że samowolne opuszczenie budynku mogłoby znacznie skomplikować nasze i tak dość dwuznaczne położenie. Przez lekko zakurzone szyby przyglądałem się uśpionemu miastu, smakując nieznany mi dotąd stan internowania.

Szary anioł stróż pojawił się rankiem z wiadomością, że oczekuje nas dowódca jednostki, której powierzono na tym odcinku ochronę rubieży. Szefem garnizonu okazał się sympatyczny major, typ kresowego oficera, którego głównym zmartwieniem bywa sprzeczność pomiędzy właściwą mu życzliwością, a rygorami służbowego regulaminu. Po zapoznaniu się z charakterem naszej podróży i planowaną trasą przejazdu, jął nas serdecznie namawiać byśmy zawrócili drogą, którą żeśmy przybyli i opuścili obszar państwa w punkcie do tego tradycją i odpowiednimi przepisami przeznaczonym, zatem wolnym od niepotrzebnych kłopotów

Byliśmy otwarci na różne propozycje, tę jednak z wielu względów uznaliśmy za szczególnie przykrą. Przeplatając z galanterią wyrazy troski o dobre samopoczucie towarzysza majora z wiarą w jego władcze możliwości, wyraziliśmy  z ubolewaniem wolę skorzystania z miejscowych urządzeń granicznych. Major bezradnie rozłożył ręce, po czym wyciągnął je ku nam w geście współczującego pożegnania. Na tym skończyła się pierwsza tura  rozmów.

Pertraktacje miały trwać jeszcze dwa dni. Toczyły się w zasadzie bez naszego udziału, ale z poufnych półsłówek majora mogliśmy się domyślać, że sięgnęły ośrodków decyzyjnych niezwykle wysokiego szczebla. Pod koniec tego okresu major znów wezwał nas do swojej siedziby. Na jego twarzy wyraz  dotychczasowego zaambarasowania zajmował uśmiech zwiastuna dobrych wieści, lekko tylko skorygowany żołnierską wstrzemięźliwością

-Macie zezwolenie na przejście. Bądźcie rano gotowi do drogi.

Zbywszy się trosk o najbliższą przyszłość zająłem się studiowaniem mapy. Rozmyślania przy kolacji znów pudrowal delikatny róż optymizmu. Ścieląc łóżko pogwizdywałem z cicha melodię, którą po dłuższej chwili zidentyfikowałem jako „Na lewo most, na prawo most” – przebój mych młodych lat. Zasnąć jednak nie mogłem.

Teraz, gdy przekroczenie granicy miało się spełnić za kilkanaście godzin, nawiedziła mnie wizja, która swą niekompletnością uwierała wyobraźnię, bezużyteczną czyniąc kojącą miękkość hotelowego podgłówka. Otóż granica przebiegała rzeką, a dokładniej  w y i m a g i n o w a n ą  linią wyznaczającą środek jej nurtu.

Okoliczność ta, na pozór wolna od jakichkolwiek zalążków wątpliwości, miała konsekwencje sięgające daleko poza skromny obszar zakreślony praktyką wojskowych  topografów. Bo nie lada osobliwością był już fakt, że państwo, które w wytrwałej pracy nad edukacją swojego społeczeństwa wymiotło poza swe granice wszelkie pojęciowe zagrożenia, utożsamiło tę że granicę z tworem tak mało wiarygodnym.

A problem samej wody, zwłaszcza płynącej, substancji najmniej odpowiedniej do konstruowania trwałych kształtów? Powie ktoś: - Jest jasność w  temacie. Po ich stronie linii demarkacyjnej ich woda, po naszej - nasza ... A wiry? Wtedy woda raz tu, raz tam! I jeszcze kręci. Nim człowiek zdąży – mętlik! A w wirze ryby. Klenie, szczupaki, bieługi. Czyje? No, bieługi to nasze. Choć kto ich wie? Nie chcą gadać. Nawet na haku.  Podpłynie taka, gały wytrzeszczy. Podpatrzy i chodu na drugą stronę. Mącić. Trzeba by łapać. Wszystkie! Więc co, prostować wiry?

Noc była chłodna, a ja przewracałem się spocony na swym legowisku osaczony mnożącymi się jak glony obrazami. Teraz widziałem most. Most graniczny. To w nim była ta największa dziura.

W czasie powstawania niniejszej relacji ochronie granic przydawano niesłychanie poważnego znaczenia. Nie wahano się przed żadnym wyrzeczeniem, by zapewnić środki na budowę niekończących się umocnień, wyposażonych w najnowszą broń i skomplikowane systemy sygnalizacyjne. Uważne oczy żołnierzy szły w zawody z precyzyjnymi kamerami  szpiegowskich satelitów. Na zapleczu czuwała rzesza zakonspirowanych informatorów.

Obywatel mógł spać spokojnie, nawet jeśli wcześniej nie zdążył zakapować naszego samochodu, którym w rzeczywistości był lekko podrasowany ciągnik artyleryjski GAZ 66, świetnie komponujący się z tutejszym krajobrazem militarnym.

I nagle, w tym  pasie ciągłych fortalicji pojawiało się niedorzeczne pęknięcie, kamień obrazy służb specjalnych, wyrzut sumienia saperów: arogancka w swej nagości, bezbronna, wątła kładka. W jej połowie przebiegała granica i w tym też miejscu ustawała moja wyobraźnia, jakby przechwycona w tajemnicze wnyki systemu totalnej obrony.

A przecież tam, w linii jednakowo odległej od obu przyczółków musiało istnieć jakieś materialne zabezpieczenie państwa, nie kompromitujące jego powagi.

Przez chwilę myślałem o adaptacji zapór znanych mi z przejazdów kolejowych, ale szybko poniechałem tej niefortunnej koncepcji. Po pierwsze silny chłop mógł je szybko unieść nie wypuszczając roweru z rąk, po drugie były w pełni przenikalne dla ssaków niższego wzrostu, chociażby psów. A psu już można wszystko uwiązać u szyi.

Zupełnie wyczerpany zasnąłem tuż przed świtem. Natychmiast dopadła mnie sfora zajadłych snów. Śniłem brodzących w rzece agentów, siatkami na motyle łapiących latające ryby ze znakami obcej armii na płetwach. Znaki, malowane widać akwarelą, rozmakały i spełzały na ciała łapaczy, czyniąc ich natychmiast ofiarami swoich kolegów. Most, uniesiony magiczną siłą, wzbił się w powietrze, zwinął w spiralę i wykonując potrójne salto runął na swe poprzednie miejsce odwrotnymi końcami, wywołując wstrząs dyplomatyczny, od którego i ja się obudziłem.

***

Zjedliśmy obfite śniadanie, uprzątnęli miejsce przymusowego biwaku i udali ku pierwszej linii kordonu. Po kilku minutach zjawił się major stwierdzając, że pośpiech  nie jest konieczny, bowiem musi jeszcze porozumieć się w naszej sprawie ze stroną przeciwną. Przy tej okazji  przeżyłem  chwile wzruszenia obserwując działanie lokalnego systemu telekomunikacji. Jego bezpretensjonalność połączona z oczywistą skutecznością była  wyzwaniem dla tych wszystkich krzykliwych telefonów, teleksów, laserów i krótkofalówek. Po prostu, na rozkaz majora, odpowiedzialny żołnierz zaczął wciągać na wysoki maszt czerwoną flagę. Rozmiary drzewca były tak chytrze dobrane, że flaga po osiągnięciu szczytowego punktu stawała się widoczna na drugim brzegu. Major sprawdził wykonanie zadania, po czym spojrzał na zegarek i powiedział z nietajoną satysfakcją:

- No, za pół godziny ich oficer będzie na moście dowiedzieć się o co chodzi.

Pozostały czas wypełniliśmy warzeniem czaju i obserwacją patroli z psami, w regularnych odstępach wyruszających na obchód. Z koszarowych murów żegnały je wielkie hasła. Zawarta w nich zwięzła charakterystyka sąsiada zza rzeki wystarczała za najlepszą motywację nieustającej czujności i poświęcenia służbie.

Zasygnalizowane flagą pertraktacje na moście zaowocowały ustaleniem terminu  przekroczenia granicy.

Major stawił się punktualnie. Był w podniosłym nastroju. Moje podniecenie też było uzasadnione. Ostatecznie opuszczałem mocarstwo, by być przyjętym przez cesarstwo! Myślałem ciągle o moście. Czekałem niecierpliwie na to, co ujrzę na jego środku. Wreszcie major dał znak. Zawarczały silniki samochodów eskorty. Mijaliśmy jakieś bunkry, zasieki i rowy wydłubane w żwirowiskach obciętych  nagle lśniącym lemieszem rzeki. Kawalkada zatrzymała się. Byliśmy na miejscu.

Dalszą drogę mieliśmy przebyć piechotą. Przed nami wybiegała ku drugiemu brzegowi gładka wstążka  asfaltowej nawierzchni mostu. W jego połowie tkwiła jakaś konstrukcja, trochę podobna do parawanu.

Major wydał ostatnie instrukcje, po czym, mając po bokach dwóch podoficerów, ruszył defiladowym krokiem osią jezdni. Zauważyłem, że z przeciwnej strony maszeruje ku nam równie uroczyście trójka wojskowych w egzotycznych uniformach. Podziwiałem precyzję obu ekip, które w tym samym czasie stanęły naprzeciw siebie, salutując. Oddzielał je rodzaj wysokiej, harmonijkowo składanej żaluzji z pionowych prętów, których rozstaw umożliwiał przesunięcie ręki z dokumentami. Jednak mniej więcej od wysokości żołnierskiego pasa w dół pręty spojone już były płytami z blachy. Przemknęło mi przez myśl, że moje obawy  o psią dywersję okazały się niepłone.

Rzucone naraz po obu stronach komendy zlały się w jeden, krótki, mocarsko - cesarki okrzyk. Równocześnie przyboczni stojący z prawej, odmierzonymi ruchami włożyli prawe ręce do prawych  kieszeni mundurów. Przysunąłem się bliżej, by lepiej widzieć i  stanąłem urzeczony.

Wielkie mocarstwo było zamknięte na kłódkę!

Kłódkę co prawda wielgachną, kłódę rzec można, ale zawszeć to. Zwisała sobie, rubaszna, na grubym łańcuchu przewleczonym gospodarskim obyczajem przez żelazne sztachety. I gdyby nie uśmiechnięte oblicza w obszytych złotym galonem kepi, zaglądające przez kratę, szukałbym za nią raczej poczciwego łba naszej krasuli.

Naraz kaprale wyszarpnęli z kieszeni klucze i na raz wetknęli je w swoje kłódki. Zauważyłem jeszcze, że kłódka od cesarstwa była  demonstracyjnie mała i dość wymyślnego kształtu. Potwierdzałoby to opinię o cesarzu jako człowieku butnym i rozmiłowanym w przepychu. Z chrzęstem rozsunęła się brama.

Przeszedłem na stronę oświeconego absolutyzmu.

***

Po kilku  miesiącach, objechawszy kawał świata, powracaliśmy tą samą drogą. Zbliżała się Wigilia.

U cesarza można było dostać wszystko, niestety z  wyjątkiem choinki. Czując się gośćmi monarchy uznaliśmy jednak, że wszczynanie rewolty nawet dla tak ważkiego powodu, jakim jest zadośćuczynienie narodowym tradycjom, byłoby postępkiem nierycerskim. Zadowoliłem się więc jakimś miejscowym drzewkiem, które wygrzebałem w zamieci spod śniegu. Miało szaropopielatą korę i zgrabiałe z zimna, bezlistne gałązki. Ogrzałem je na postoju, a wieczorem otrzymało srebrną biżuterię z opakowania po ostatniej czekoladzie. Kolędowaliśmy kilkaset metrów od mostu.

Rano wojacy cesarza wciągnęli flagę na maszt. Gdy po przeciwnej stronie wyrosła znajoma sylwetka majora, ruszyliśmy na spotkanie.

Ceremonia przekazania naszej grupy odbyła się według znanego już scenariusza. Znów defiladowy krok, salut, równoczesna komenda oficerów i automatyczne sięgnięcie asysty po klucze. Ale tym razem wydarzyła się rzecz straszna.

Klucz wyciągnął tylko cesarski! Stałem akurat naprzeciw podwładnego majora i przez kratę widziałem, jak jego okrągła twarz tężeje, a oczy wypełnia nabrzmiałe przerażeniem zdumienie. Zapanowała zupełna cisza. Cesarscy uśmiechali się z przekąsem.

Chłopak po drugiej stronie bramy tkwił ciągle jak porażony z ręką w kieszeni. Major zsiniał. Nie odwracając głowy szczeknął jakiś rozkaz. Żołnierz wykonał gwałtownie „w tył zwrot” i rzucił się biegiem w kierunku miasta. Stopniowo cichł łomot podkutych butów.

W samotni pustego mostu, z długim szynelem smutno tańczył wiatr. Potrącany jego podmuchami biegł człowiek, który zapomniał kluczy do swego państwa.

Maj 1978

 

  

Uwaga! Do młodych Czytelników: "Granica" była pisana w czasie panowania wszechobecnej cenzury politycznej. A więc Mocarstwo to oczywiście ówczesny ZSRR, a Cesarstwo to Iran pod rządami Szacha Mohammada Rezy Pahlavi.