SYLWESTER 2015 / INAUGURACJA SEZONU 2016...
Dla mnie nieudany: atak nerkowy i kilkugodzinne dreptanie w Pogotowiu; reszta towarzystwa świętowała pod wiatą w Mirachowie.
SYLWESTER 2014 / INAUGURACJA SEZONU 2015: TOLKMICKO
http://www.tomek.strony.ug.edu.pl/opisy/20142015.htm
SYLWESTER 2013 / INAUGURACJA SEZONU 2014: POCHYLNIA BUCZYNIEC - MARKOWO
Z roku na rok przyjaciele moi dziadzieją coraz bardziej beznadziejnie. Niby chcą gdzieś pojechać, ale wynajdują żałosne preteksty aby tylko nie ruszyć lubego tyłka z domu. Z Michałem decydujemy się więc na samochodowy wypad na Powiśle.
Galeria zdjęć Michała: http://www.rybickim.pl/ i dalej: Album fotografii - 6 W Polsce i świecie - Buczyniec Markowo
Pod wieczór 31 przestaje padać; przed Tczewem wychodzi księżyc. Przez Malbork i Dzierzgoń zjeżdżamy na parking z wiatami w dolnej części Pochylni Buczyniec Kanału Elbląskiego. Dalej: http://www.tomek.strony.ug.edu.pl/opisy/markowo
SYLWESTER 2012 /NOWY ROK '2013
Decydujemy się na wieczór w Borowie - W od Redy, S od Wejherowa. Samochodem w pięć osób, z psem. Polana z kilkoma wiatami na skraju lasu, 100 m od jeziora Borowo. Byliśmy tu F na jesieni ponad rok temu (numer opisu 67), jeszcze z Jarkiem i Celiną…
Niewielki mróz, księżyc, ognisko na ściągniętym z trudem chruście. Psa trzeba uwiązać, bo na sylwestrową strzelaninę reaguje agresywnie i biegnie aby atakować dziwne odgłosy. Byłem tu przed miesiącem i spenetrowałem niewielki zamknięty domek nad wodą. Zamknięty, ale od biedy można się tam dostać; są miejsca do spania, na pięterku sucho i przestronnie. Obecnie dzierżawią harcerze. Śpimy tylko z Milą, reszta towarzystwa funduje sobie atrakcję w namiocie. Rano z zewnątrz mają skorupę lodu, w środku mokro; ależ mają upodobanie. Ja także czasem sypiam zimą w namiocie, ale jeśli tylko mam okazję w suchym pomieszczeniu pod dachem, to w zimie wybieram jednak to co wygodniejsze.
Rano piękne słońce, ognisko, nadjeżdża dawny mieszkaniec pobliskiego zlikwidowanego gospodarstwa. Niewielka wycieczka brzegiem jeziora; robi się pochmurno, powrót.
INAUGURACJA SEZONU '2012 8 stycznia 2012
Szykowała się ciężka ta inauguracja… Dusza tej imprezy - Jarek, wraz z Celiną zabici wiosną w Peru przez Indian… Najbliżsi im Tczewiacy mają swoje, także niełatwe problemy. Nie chciałem jechać, jednak Krzysztof nalega aby tradycji nie zmieniać. W małym gronie ruszamy dopiero w niedzielę - chociaż symbolicznie - na parę godzin. Tradycyjna jama także jest pobojowiskiem zdewastowanym przez wichury; wielka sosna na skraju jamy zwalona i połamana - także jakby symbolicznie.
Rozpalamy ognisko nie w jamie, ale na łące. Niewielki mróz, prawie bezśnieżnie. Dojeżdża jeszcze kilka osób, ale to już niewiele ma wspólnego z tradycją. Okazja do utarczek światopoglądowo - politycznych. Przez tyle lat udawało się tego unikać… Nie będę tutaj próbował wspominek o Jarku; zrobiłem to już w F innym miejscu.
Zdjęcie pochodzi
z galerii Michała Rybickiego
http://mihurybi.website.pl/Foto/Fotoalbum/album/2-Kajaki/2011-05-26%20Celinka%20i%20Jarek%20-%20nie%20zyja/slides/MHR_6982.html
Chyba na dobre ucięło się to, co było najoryginalniejsze w tych spotkaniach. Potwierdza się, że wcale nie jest najlepsze na siłę poszerzanie grona osób, które tak bardzo różnią się tym, do czego myśmy się już dopasowali, a które zmieniają całą otoczkę. Lepsza jest elitarność, to już nie wróci. Ci, którzy od lat zbierali się, i zawsze im było za zimno i za ciemno - straciliście okazję uczestniczenia w swego rodzaju misterium.
Niestety - złej serii ciąg dalszy w Piątek Wielkanocny: nie ma już Ani z Tczewa...
SYLWESTER/NOWY ROK '2011
INAUGURACJA SEZONU TURYSTYCZNEGO '2011 8-9 stycznia 2011
Zakończenie sezonu - nad Wdą, pod wiatami Błędna (S od Starogardu i Skórcza). Wyjazd w dwa samochody, na miejscu jesteśmy przed 22. Do wyboru mamy trzy wiaty zasnute umiarkowanie śniegiem.
Temperatura jest w granicy zera, śniegu umiarkowanie dużo, na drzewach białe okiście. Pod śniegiem znajdujemy sporo drewna, z którego udaje się rozpalić ogień. Bardzo paskudnie zachowała się Mila, która warczała na Michała (swojego dobroczyńcę z innej wycieczki), i haniebnie pogryzła but Hani (ale wstyd!).
W 1996 inaugurowaliśmy Sylwestry w plenerze niedaleko stąd (jakieś 1,5 km na N), w rejonie Krzywego Koła. Był wtedy siarczysty mróz, głęboki śnieg... Dotarliśmy tu z kłopotami, bo po drodze zamarzło letnie paliwo w Dieslu, i tylko za sprawą butelki denaturatu udało się uruchomić samochód. Wieczór na polanie nad Krzywym Kołem. Jaskrawy księżyc, idealny spokój stężałego w 15-stopniowym mrozie powietrza. I skrzące się spływające pojedyncze kryształy lodu. Spałem wtedy na wolnym powietrzu w dwóch śpiworach, ale doceniłem dramatyzm losu zwierząt skazanych na próbę przeżycia nocnego mrozu. To chyba wtedy znienawidziłem na dobre zimę. A następnego słonecznego dnia przeszliśmy przez skutą Wdę na Krzywe Koło. Związawszy się na wszelki wypadek liną (możliwa samobójcza motywacja to: „jak jeden - to i reszta…”).
Dwójka Krzysztofa tradycyjnie śpi w samochodzie, Michał w nowym namiociku, a ja z Milą na ziemi pod wiatą (lenistwo w rozkładaniu namiotu). Noc bardzo wietrzna, z bryzgami zamarzającego deszczu.
Poranek siąpiący odwilżą i pochmurny, ani śladu śnieżnych ozdób na drzewach. Koło południa powrót.
Piękna (!) dokumentacja fotograficzna na stronie Michała:
Przypominam, że osobiście życzenia Nowego Sezonu Turystycznego 2011 można wymienić w najbliższą sobotę/niedzielę stycznia, w jarze Raduni ok. 1,5 km od PKP Babi Dół - w górę rzeki.
Abyśmy tylko nie zasiedzieli swoich stołków (w ostatniej chwili złagodziłem pierwotny nieco prostacki tekst; bo czytają to Bardzo Dostojne Osobistości) - w nowym roku!
INAUGURACJA SEZONU 8-9 stycznia 2011
W tym roku jadę również z Michałem, ale tym razem innym: moim towarzyszem z Sopotu. Przed Babim Dołem poprzedza nas samochód z tczewską rejestracją: Wiesiek z Jarkiem i Celiną. Przed dworcem Babi Dół trochę trudności z zawianą drogą, a na drodze szklanka. W lesie pewnie jest sporo śniegu, a my mamy plecaki naładowane Darami Bożymi, więc Michał proponuje próbę dojechania od strony Dzierżążna. Mając dwa GPSy docieramy bardzo śliską drogą do toru kolejowego i zostawiamy samochód niecałe 400 m od naszego biwaku. Pierwszą rzeczą jest przedeptanie placyków w śniegu i rozstawienie namiotów. Po kilkunastu minutach dociera narciarska ekipa startująca spod dworca. Niecenie ognia jest umiarkowanie udane; szykują się specjały Jarka. Ale odzywa się telefon od Kazika, który bez GPSu i mapy krąży w mroku gdzieś w pobliżu. Dociera po przeszło godzinie i przejmuje z wielką wprawą i bardzo skutecznie nadzór ogniowy. Jest w krótkich rękawkach; wyłamuje w pobliskim lesie spore uschłe drzewka i łamie pnie bez siekierki. Od wielu lat nie mieliśmy tak doskonałego ogniska. Kazik ma wielkie zasługi w gromadzeniu i udostępnieniu starych map Pomorza.
http://www.mapy.eksploracja.pl/news.php
Prócz tego jest twórcą dyskusyjnego Forum Eksploracja.
http://www.forum.eksploracja.pl/index.php?sid=40e5a93636bc9c4d58c04daac1548bb7
Tamże wielce użyteczny program do pozyskiwania Map Topograficznych Polski wraz z plikami kalibracyjnymi do GPS.
http://www.forum.eksploracja.pl/viewtopic.php?f=10&t=15196
Z satysfakcją odnotowuję, że coraz szybciej powiększa się grono interesujących ludzi… Noc spokojna, temperatura około zera, w namiocie jak zwykle wilgotno.
Ranek początkowo szary. Tym razem barszczyk, powtórnie napitki, tradycyjny sernik Zośki. Jarek z Celiną także tradycyjnie idą aż do baru w Babim Dole, podjąć przyjezdnych. Ostatecznie ściąga tu ok. 15 osób. Brakuje mi tu zarówno mojego kolegi, jak i spodziewanego kolejnego sernika. Absencja ich obu sugeruje jakieś poważne kłopoty zdrowotne albo tego pierwszego, albo drugiego. Bo chyba nie jest to objaw dziadzienia? No, może jeszcze jakoś się usprawiedliwi (z wypiekiem w ręku)… Po południu wychodzi nawet słońce. Towarzystwo ma przed sobą prawie godzinne brnięcie w śniegu do stacji; a my tylko owych 400 m - do wiaduktu.
Mój aparat ciągle jest w naprawie, więc mam doskonały pretekst do odesłania do galerii Michała. Zachęcam do obejrzenia, bo zdjęcia są doskonałe. A Autor wyraźnie doskonali się w ciętości załączanego komentarza – co materiałowi reporterskiemu przydaje atrakcyjności. Nie ma dla niego żadnych świętości; nawet mnie bezlitośnie wyszydza! Srogi odwet za moje różne złośliwości. Aby do wiosny!
INAUGURACJA SEZONU TURYSTYCZNEGO '2010 9-10 stycznia 2010
Na 9 stycznia Jarek ogłasza tradycyjną Inaugurację nad Radunią. Zapowiadają wielkie opady śniegu, a tymczasem zabiera mnie samochodem Michał dość późnym wieczorem. W niewielkim śniegu docieramy ok. 21 pod stację w Babim Dole. Ślady prowadzą przez zaśnieżony las do jamy, w której już biesiaduje towarzystwo przy sporym ognisku; jest nas teraz 9 osób zdradzających skutki spożycia wiśniówki Wieśka.
Specjały Jarka, znakomity kurczak po Tajsku, Michała. Przed północą zaczyna popadywać mokry, topniejący w pobliżu ognia, śnieg. Narciarskie próby towarzyszy są umiarkowanie udane. Namioty rozstawiamy w narastającej zawiei. Noc dość paskudna, bo zabrałem najmniejszy z moich namiocików, w którym mieszczę się tylko po przekątnej. Ale na razie jest ciepło: dwie grzałeczki benzynowe, folia i ciepły podkład; na zewnątrz ok. minus 5 stopni. W nocy jednak dokucza ciasnota, paskudna wilgotność oraz świadomość zasypywania namiotu śnieżną zawieją. Rano wygrzebuję się spod śniegu dopiero ok. 9 rano. Białego paskudztwa napadało sporo; żmudne odkopywanie rzeczy pozostawionych beztrosko przy ognisku.
Po 12 dochodzi spora grupa niedzielnych biwakowiczów, będzie nas teraz ponad 20 osób. Po 15 odwrót; przy stacji niemiła niespodzianka: niesposób uruchomić odjazdu samochodów z powodu nawianego śniegu. Pojazdy muszą poczekać do odśnieżenia traktu; oby nie do wiosny. Zabieramy się koleją przez Gdynię.
Jak bardzo ja nie znoszę paskudnej zimy!
SYLWESTER/NOWY ROK '2010
To już typowe i niemal zabawne: znajomi uciekają jak umieją przed propozycją noworoczną. Komplikuje się transport, bo pojazd mojego kolegi ostatecznie się rozsypał (a przeżył niewiarygodnie wiele, że wspomnę tylko górskie bezdroża Serbii i Czarnogóry, oraz tragiczną wyprawę w Alpy). To jego właściciel okazał się nie do zdarcia. Pożyczonym samochodem wraz z Krzysztofem i Hanią jedziemy z Milą do wiaty nieco na PN. od Pogódek. Byliśmy zresztą tu niedawno jesienią; skusiła nas owa wielka wiata która upraszczała nocleg, oraz wielki zapas drewna. W Gdańsku zaledwie ślady śniegu, w miarę posuwania się na południe coraz bardziej biało. Rozstawiamy się przy oszronionych stolikach, przy dużym ognisku. Jest kilka stopni mrozu, w świetle księżyca błyszczą kryształy śniegu. Bezwietrznie. W szary Nowy Rok do Gdańska wracamy przez Kręgi Kamienne w Odrach nad Wdą oraz Swornigacie.
INAUGURACJA SEZONU TURYSTYCZNEGO '2009 10-11 stycznia 2009
Ruszamy późno: dzięki uprzejmości Wieśka i Jarka – samochodem o 21-szej. W Babim Dole PKP zostawiamy samochód, dwaj koledzy przypinają narty raczej dla tradycji, bo śniegu niezbyt wiele, temperatura około zera. Już niedaleko polany Mila głucho warczy na dwa zaczajone cienie za drzewem: to Heniek z żoną, którzy niecierpliwią się nieco, bo tkwią w jamie od zmierzchu. Jakże miło: ogieniek i chrust czekają na nas. Rozstawiamy namioty (tym razem są cztery), przysiadamy się do ognia, kulinaria w postaci gara krupniku; barszczyk tudzież napitki: Porto, Grzaniec.
Żelazne tematy wakacyjnych wspomnień, a intelektualne ambicje podtrzymuję tradycyjną prośbą aby Jarek przybliżył mi różnicę pomiędzy „transcendentny” a „transcendentalny”. Jarek czyni to ze zwykłą jak co roku cierpliwością i wyrozumieniem, ale recepcja tych trywialnych definicji utrudniona jest przez skutki niedawnej konsumpcji "płynów zewnętrznych fizjologicznych" (odsyłam do F opisu A.Poniedzielskiego. Natomiast przystępne zdefiniowanie tych perełek intelektualnych, akurat dla maluczkich: http://mb-soft.com/believe/tpxt/transcen.htm ; miłej lektury!). Noc ciepła i spokojna.
Rano dochodzi Janusz z żoną, a moi wczorajsi towarzysze idą do szosy po dojezdnych: Celina, Basia i Rysiek. Śniegu niewiele, nieco słońca; zbieramy się do samochodów około 14-tej. Towarzystwo w tym roku dopisało tylko jakościowo. Aby do rychłej wiosny - końca "Czasu Niewoli".
SYLWESTER/NOWY ROK '2009 NAD WDZYDZAMI
31 w Gdańsku jest słoneczny ale dość mroźny, liczę więc na fotogeniczny Nowy Rok nad Wdzydzami. We trzech + Mila jedziemy wieczorem przez Kościerzynę; Wdę przecinamy w Loryńcu. Dalej droga mi się wikła: pamiętam ją z roweru, ale samochodem niektóre leśne przecinki są nieprzejezdne, w światłach samochodu skrzy się szadź na mchu, a doszukanie się na GPSie jest wolniejsze niż samochodowe kluczenie. Po dłuższym krążeniu zjeżdżamy na upatrzony F półwysep na płd-zach krańcu Radolnego (to zachodnia odnoga Wdzydz).
Na zdjęciu Roberta wykonanym inną porą roku, miejsce zaznaczone czerwoną kropką. Jest mroźno, może z minus 10, na szczęście bezwietrznie, wytrzeszczone gwiazdami niebo, jezioro skute lodem.
Wynosimy rzeczy na stoliki pod wiatą, ściągamy zapas gałęzi ze zwalonego drzewa, stawiam namiot. Próby palenia ogniska nie bardzo udane, bo drewno oszronione. Znak czasu: północ zastaje Krzysztofa przy laptopie; w szczerym lesie. Niech mu tylko ta Netowa pasja nie zasłoni świata. Tadeuszowi przydałoby się może nieco powrotu do zwyczajności, bo na razie jest w swoim tradycyjnym obuwiu: po chrupiącym mrozie chodzi w letnich sandałach bez skarpet. Ale i mi także nie zaszkodziłoby więcej zwykłej stabilizacji. Gdzieś nad Wdzydzami Kiszewskimi huk rakiet, dołącza się do tego metaliczny odgłos pękającego lodu w tężejącym mrozie. Nasz wódz nie opuści na noc aromatycznego wnętrza samochodu, my z Milą i Tadeuszem lokujemy się w namiocie; uruchamiam bardzo przydatną teraz grzałkę benzynową. Noc początkowo bardzo zimna pomimo podwójnego śpiwora.
Nad ranem wyraźnie pocieplało. Budzi nas krzątanie Krzysztofa przy ognisku, wychodzimy przed 9-tą: ranek jest pochmurny i nieco mglisty. Jeden z nas oczywiście wyłazi na lód, który może być zupełnie cienki, bo mroźnie jest od zaledwie paru dni.
Akurat ze dwa dni temu osiemnastolatek namówił dwójkę dzieci na cienki lód na Wiśle. I tylko on ocalał... A to skłania do rozważań: co jest takiego w psychice ludzkiej, co każe bez sensu wprowadzać się w sytuacje ryzykowne tylko z powodu smaczku owego ryzyka?
Po śniadaniu jedziemy najpierw na półwysep Kozłowiec (okazuje się przy świetle, że dojazd na nasz biwaczek mógł być bardzo prosty - jak zwykle za dnia).
Leśnymi drogami zachodnią stroną Wdzydz przez Przytarnię do Bąka-wsi, gdzie odszukujemy sylwestrowe towarzystwo Roberta (zaprzyjaźniony motoparalotniarz, którego uprzejmości zawdzięczam zdjęcia z powietrza, które czasem umieszczam w opisach; patrz niżej, '2004).
Zbieramy się na pas pobliskiego lotniska wojskowego w Borsku, gdzie zaczyna się instruktarz lotniarski oraz przygotowania do tradycyjnego przelotu sylwestrowego do Tucholi, 40 km, patrz niżej opis z 2005. Sam lot jest pewnie wielką frajdą, ale przygotowania i sam start są bardzo uciążliwe. Spalinowy silnik na plecach + śmigło z obudową i paliwem to dobre 20 kg. Do tego ciężki wiatroodporny ubiór, masywny hełm, sporo logistyki w postaci łączności, GPSu, no i nad sobą skrzydło z tkaniny podobnej jak w parasolu, na kilkudziesięciu sznureczkach grubości żyłki na ryby. I ręce pełne uchwytów owych linek, manetek obsługi silnika. Dobrze aby podczas lotu powiewający szalik nie dostał się w śmigło 20 cm za plecami…
Pomimo późnej pory jedziemy pod Skarszewy w poszukiwaniu grodziska Gnosna (Panina Góra). Dojeżdżamy prawie po ciemku, Tadeusz odnajduje miejsce naprawdę niezwykłe: grodzisko na zalesionym 60-metrowym urwisku nad Wietcisą.
To jeden z ciągu dziewięciu średniowiecznych grodów pomiędzy Starą Kiszewą a Gniewem, broniących dolin Wietcisy i Wierzycy. Mam więc już trasę na 2-3dniową wycieczkę wiosenną. Po powrocie do domu odwilż, wieczorem spada śnieg, rano piękne słońce; coś się w rachubie pomyliło „tamtym na górze” czyli Opaczności. Obyśmy w ciągu tego roku zbyt szybko nie zdziadzieli, i następny Sylwester był nie gorszy, i nie pod murowanym dachem wraz z telewizorem. Ubiegły rok był nienajgorszy. Zapraszam na tradycyjne rozpoczęcie sezonu – nad Radunię 10/11 stycznia.
SYLWESTER/NOWY ROK '2008 NAD ZATOKĄ PUCKĄ
Od prawie miesiąca trwały przymiarki do wyboru miejsca; wszystkie propozycje zostały odrzucone. Były chyba ze trzy rekonesanse w terenie, w tym szczególnie interesujący w przeddzień Wigilii, pomiędzy Wejherowem i Lęborkiem. Akurat tego dnia biała szadź pokryła okolicę bajkową oprawą.
Wobec braku śladu woli politycznej towarzyszy obejmuję dyktaturę, i 31 po południu zabieramy z Gdyni dwójkę przyjaciół, w ciepły wieczór jedziemy kilka km na południe od Pucka, gdzie na skraju kępy lasu u ujścia potoku Błądzikowskiego do zatoki rozkładamy się na biwak. Płaski piaszczysty brzeg porośnięty trawką oraz mchem, wśród ładnych niewielkich rzadko rosnących sosenek dużo chrustu, kilkadziesiąt metrów obok sosnowy las, możliwość przeniesienia się podczas wiatru w głąb dolinki - lub na wysoką skarpę z rozległym widokiem w morze; bardzo atrakcyjna okolica. Latem zatoka paskudnie cuchnie, teraz jednak zapach niewyczuwalny. Rozstawiamy namiot, a ponieważ jest bardzo ciepło i bezwietrznie, ja zawieszam kilka metrów od wody pomiędzy sosnami obok namiotu płachtę na wypadek niespodziewanego deszczu i szykuję spanie na dodatkowym rozłożonym śpiworze.
Rozpalamy duże ognisko; o północy z głębi zatoki race z licznych statków i odległego Gdańska - i gęsta strzelanina z pobliskiego Pucka, na którą szarżuje Mila i znika mi z oczu na 20 minut. Do następnego udanego sezonu! Śpimy z psem na świeżym powietrzu odkrywając się nieco; nie pamiętam tak ciepłego Sylwestra. Ranek szary wietrzny i mglisty, ponownie ognisko. Tymczasem Tadeusz nurza się w błotnistym ujściu potoku Błądzikowskiego - raczej dla tradycji niż przyjemności.
Chociaż czort go wie: całą zimę spędza w sandałach (vide pierwsze zdjęcie), więc może i to jest dla niego norma. Zbieramy się koło południa najpierw w kierunku Krokowej, zbaczając do pałacu w Klaninie. Przed potokiem Czarną Wdą płynącym w szerokiej dolinie, skręt na zachód. Szlak okazuje się nadzwyczaj interesujący (to specjalność Krzysztofa), szczególnie okolice Trzech Młynów i Robakowskiego Młyna.
Przepychamy się karkołomnymi niemal nieprzejezdnymi gruntowymi drogami (kolejna specjalność naszego towarzysza) na południe i wracamy w stronę Klanina. W Klaninie odnowione mauzoleum i cmentarz rodowy von Grassów.
Dalej na północ w stronę Karwi skręcając na wschód wzdłuż porośniętego sosnowymi zagajnikami pasa wydm w kierunku Ostrowa; godna polecenia interesująca trasa na wiosnę. Za Jastrzębią spacer plażą do latarni Rozewie, powrót już wieczorem do domu.
Zachęcam do rezerwowania sobie już teraz czasu na kolejnego Sylwestra: to już za parę tygodni. Nie dajcie się wplątywać w pilnowanie wnuków i gońcie już teraz ze schodów za taką propozycję. Ani do siedzenia przy stolikach w zatłoczonych zadymionych hałaśliwych lokalach. Kiedyś usłyszałem, że opłata za taką imprezę wynosi kilkaset złotych; wstrząsem jednak była informacja, że to uczestnicy katorgi jeszcze mają płacić za taki koszmar. No, ale dla każdego prawdziwego masochisty jest to gratka. Precz z siedzeniem przy stole, przed ogłupiającym telewizorem, z nudną Rodziną! Nie daj się kolejny raz zniewolić gnuśności i zarezerwuj sobie już teraz czas. Nie pozwól się znowu ubezwłasnowolnić we własnym domu pod dachem.
INAUGURACJA SEZONU '2006
Tegoroczną imprezą zainteresował się Bogdan, mój kolega z czasów studiów sprzed kilkudziesięciu lat... W drugą sobotę stycznia zbieramy się samochodem dość wcześnie, bo Bogdan na tę okazję kupił namiot, którego jeszcze nie rozbijano. W Babim PKP jesteśmy przed 15tą. W lesie jest biało, stwardniały nieco śnieg przedeptany do polany, niewielki mróz, resztki słońca. Bogdan objuczony plecakiem, w którym sporo ważą zapasy piwne na przetrwanie tej długiej nocy. Dłuższe rozszyfrowywanie konstrukcji namiotu,
ściąganie za widna zapasu chrustu (dość kiepsko, wszystko pod zmrożonym śniegiem). Przed 17 rozpalamy w tradycyjnej jamie, za pomocą buteleczki oleju ogienek, raczymy się kiełbaskami. Po 19 Mucha alarmuje: na nartach dojeżdża Jarek, Wiesiek i Janusz. Teraz i oni szykują biwak,
a po 20-tej zaczynamy biesiadę: rosół z barszczykiem, odkorkowywanie flaszeczek z różnistymi płynnymi “pocieszycielkami strapionych”,
rozmowy niewyszukane intelektualnie, ale przez to sympatyczne; mają z roku na rok coraz bardziej wspominkowy charakter. W miłym nastroju planowanie sezonu turystycznego: kajaki w Hiszpanii, rowerki, góry... Robi się bardzo zimno, a zza drzew wychodzi jaskrawy księżyc ("wilcze słoneczko"). Za plecami i poza ciepłym kręgiem ogniska mamy białą zaśnieżoną polanę w niebieskawej poświacie, pięć namiotów (tyle jeszcze nigdy nie było). Już poniewczasie przypominam sobie aforyzm feldkurata Katza: picie alkoholu to haniebny materializm. Trzeba życie uduchowić.... Zdławieni naszym brakiem charakteru idziemy spać przed 11tą. A poważniej: nigdy w tym towarzystwie nie zdarzyło się przebranie miary. Mamy w namiocie rozłożony jeden śpiwór na podłodze, aluminizowaną folię, puchowy śpiworek (ale tylko 350 g). Rezygnuję z dodatkowego okrycia, aby opatulić Muchę; jest tak zimno, że pies o dziwo nie wygrzebuje się na wierzch, co czyni niemal zawsze. A 16 lat, to dostojny wiek dla psa. Zgubiłem gdzieś przy ognisku żarnik grzałki benzynowej i całą noc marznę okrutnie w stopy. Dziś jest rzeczywiście zimno, ale czasem zdarzają się na początku maja noce z minus 5 stopniami; a więc nie przesadzajmy z tym wybrzydzaniem na biwakowanie w styczniu... Pewnie, że żadna to przyjemność; raczej rozpaczliwy protest przeciw wstrętnej zimie.
Ranek pogodny, ale zastygły w chrupiącym nieruchomym mrozie.
Wychodzę po 8, dłuższy czas biegam po chrust, zanim rozgrzałem stopy (zapomniałem włożyć wieczorem buty do śpiwora). Wiesiek już rozpalił przyniesionym z domu drewnem ogień, i grzejemy się z rozkoszą. Koledzy komunikują, że na termometrze mieli w nocy minus 15. Początkowo nie wierzę, ale pozostawione jajko zamarzło na twardą bryłę, podobnie kwaszone ogóreczki. Tylko bystrej tu Raduni jeszcze lód nie zdążył ściąć.
Pojadamy, raczymy się zimnym piwkiem, koledzy idą do szosy w Babim Dole po umówione towarzystwo, a my z Bogdanem zostajemy na straży. Po 10 zza ściany lasu wychodzi przymglone od mrozu słońce. Bogdan przynaglany telefonem zbiera się do powrotu. Jest mroźno, ale bezwietrznie: opalam się na rozłożonym w śniegu śpiworze. Przed 12tą zaczyna się zlot znajomych: Ania z Celinką, Zdzich z Eleną, Robert (paralotniarz) z żoną, Marek (motolotniarz) z żoną; w końcu jest nas ok. 20 osób: rekord.
Teraz czas kulinarny: flaczki, bigosik z doskonałymi klopsikami, kiełbaski, grzaniec i piwko dla pasażerów samochodów, piernik. Jak zwykle rozmowy w locie - z ludźmi, z którymi widziałem się dokładnie rok temu - i jakoś nie było już potem okazji. Teraz planujemy ożywienie kontaktów: jak zwykle w zimie, w oczekiwaniu na wiosnę... Wkrótce słońce chowa się za las, pora kończyć. W międzyczasie okazuje się, że połamany Krzysztof próbował przykuśtykać na nartach od stacji, ale w lesie osłabł, i były problemy z dojechaniem do niego samochodem (szczęśliwie pożyczono łańcuchy). Przypominam, że w sierpniu szwajcarski helikopter w Alpach zwoził go po nocy z Fpołamanymi nogami; a dopiero od dwóch tygodni zaczął kuśtykać o kulach. No comment... Do Gdańska zwozi nas z Muchą Krystyna.
Aby do wiosny! Precz z przeklętą zimą! Jak można się zachwycać tą wstrętną porą roku? Co oni wszyscy widzą w niej atrakcyjnego?
SYLWESTER I INAUGURACJA SEZONU '2005
Jeszcze
został kwadrans... Znad polskiego morza, pomiędzy Władysławowem a Łebą, z
nadmorskiego sosnowego lasu na wysokim brzegu - życzenia dla przyjaciół z głębi
kraju! Schodzimy z Muchą na plażę urwiskiem podciętym po niedawnych silnych
sztormach. Jest niewielka fala, bezwietrzny spokój, deszcz już nie pada, zza
resztek chmur wychodzi księżyc. Na skraju lasu namioty już rozstawione,
wielkie ognisko rozpalone po godzinnych staraniach. Butelka szampana już w ręku,
daleko na morzu światła, na brzegu w zasięgu wzroku ciemna pustka po
horyzont. Tylko cztery kilometry dalej na zachód - regularne błyski latarni
w Stilo. Kilkanaście kilometrów na północ, w morzu na dnie spoczywają wraki
Gustloffa, Goi i Steubena. 20 000 zapomnianych ofiar (10 razy tyle
co w Titanicu)... Jest tak ciepło, że przy ognisku siedzę w koszuli bez kurtki.
31
w Gdańsku przez całe popołudnie mocno padało: dylemat czy jechać? Ale kierując
się prognozami jedziemy w 4 osoby na pn.-zach. od Wejherowa. Wyjątkowo
malownicza trasa; aż żal jechać po ciemku. Zamostne (dawna granica, rozebrany
był tu wtedy odcinek toru kolejowego), Rybno, Kostkowo; za Mierzynem zjazd w
lewo nad jez. Czarne, gdzie zapamiętałem ładny biwak. W lesie kałuże i tak
grząsko, że nie ryzykujemy utknięcia (to specjalność Krzysztofa, któremu
ciągle wydaje się, że ma czołg, a nie samochód) i wracamy na Choczewo i
Lubiatowo. Dalej po omacku przez las na zachód; w jakimś przebłysku: jedziemy
skrajem lasu i plaży! Tu będzie biwak. Już nie pada, chociaż wszystko mokre.
Wołamy przez komórkę znajomych, którzy w ostatniej chwili spanikowali i
pozostali w domu. Innych znajomych - którzy zupełnie zdziadzieli i programowo
torpedują od lat każdy podobny projekt, pomijamy! Niech sobie siedzą przy
stole i telewizorze; aż do opuchnięcia wątroby, aż oślepną i zbzikują!
Lub pląsy i kreacje Dam. Byle pod dachem...
Dłuższe
przygotowania, ściąganie mokrego drewna, sporo czasu do północy. W świetle
latarki świecą daleko oczy jakiegoś zwierzaka: lis? Rejon Białogóry i
Lubiatowa, to piękne sosnowe lasy na wydmach z omszonym podszyciem, ogromne
wrzosowiska, bezludzie, biała plaża, ostry mikroklimat (nie taki, jak w
rejonie Trójmiasta lub Mierzei Wiślanej). Minutę przed północą od
Lubiatowa światła samochodu: leśniczy czy ki diabeł? To Robert z żoną; jak
on nas odnalazł na tym pustkowiu? (Robert jest motoparalotniarzem, spotkaliśmy
się dokładnie rok temu w Sianowie, dostarczył mi kilka zdjęć Kaszub z
wysoka, z noworocznego lotu do Borska). Północ! Sobie życzę abym nie
zdziadział jeszcze tego roku... Kiedy wracam z Muchą z plaży, Danka ma u stóp
psiaka-wyżła. Na widok Muchy dopiero teraz zorientowała się, że to wcale
nie jest nasz towarzysz. Pies przybłąkał się najwyraźniej, i to jego
latarki widziałem w lesie. Idziemy spać; ciepła chociaż wilgotna noc.
O świcie wstaje tężejący wiatr; muszę przenieść namiot ze skraju urwiska w głąb lasu. Po 9 wygrzebujemy się; Krzysztof jest cierpiący gastrycznie (=duchowo), utrzymuje że to po bigosiku; ja też nie mogę zapomnieć o jednej kiełbasce: typowe łgarstwa notorycznych pijaków (a fioletowy kolor nosów pijaków, to oczywiście skutek zimnych zakąsek). Może to jednak zatrucie aldehydem octowym - pierwszym etapem utlenienia (poprawniej: dehydrogenacji) etanolu? Tylko Danka i Tadeusz doceniają zalety wczorajszego swego umiaru. Mocno wieje, szaro i nostalgicznie (taki nastrój, to potwierdzenie poprzedniej diagnozy). W Lubiatowie szukamy informacji o psiaku; właściciel sklepiku decyduje się na opiekę nad nim.
Przecinamy
resztki szyn kolei Wejherowo-Choczewo-Garczegorze, jedziemy drogą po zachodniej
stronie jez. Żarnowieckiego; dawną granicą. W Nadolu upiornie zdewastowane
budynki mieszkalne budowy dawnej elektrowni, odżywają podobno pomysły budowy
elektrowni jądrowej; a kysz! Znowu będzie ruch oporu. Dalej w prawo stromy
podjazd przez las pocięty głębokimi jarami, na Czymanowo, Strzebielinko (obóz
internowania z 1981). Po lewej górny zbiornik elektrowni szczytowej Żarnowiec;
warto koniecznie tam wejść, bo widok z korony zbiornika jest niezrównany!
Wejherowo, Chwaszczyno. Rok godnie rozpoczęty, a za tydzień inauguracja sezonu
turystycznego.
http://www.nurkowa-polska.pl/index.php?option=content&task=view&id=13
Wilhelm Gustloff
Najwyraźniej moje utyskiwania na zdziadzienie moich wielu znajomych podziałały. Rano w pierwszą sobotę stycznia przyjaciele zabierają mnie samochodem do Babiego. Jest wiosenna aura, słońce, ani śladu śniegu. Od dworca w Babim Dole dochodzimy do znajomej polanki, rozkładamy się z leżaczkiem w jamie, grzejemy wstępny bigosik ogólnospożywczy. Potem dłuższa wycieczka po okolicy. Wczesnym popołudniem przyjaciele wracają do domu, a my z psem rozstawiamy namiot i zaczynam ściągać chrust na ognisko. Pogoda się nieco psuje, zaczyna wstawać wiatr. O zmierzchu Mucha alarmuje: to przybywa Wiesiek. Rozstawianie drugiego namiotu, rozpalanie ognia i siedzimy przy ognisku do wieczora. Dopiero po 20-tej dołącza Jarek: ale tym razem z Celinką! Dziewczyna wreszcie uznała, że do wykazania pełni kozaczego ducha niezłomnego - trzeba i zimowy biwak w lesie dołączyć do długiego wawrzynu swych dokonań turystycznych. Idziemy spać przed północą. Ranek jest szary, chociaż ciągle ciepło. Jarek idzie do Babiego po umówionych znajomych i wraca z nimi, ale i z siąpiącym deszczykiem. Co prawda jesteśmy w jamie osłonięci, ale zaciąga się coraz paskudniej. A więc wcześnie wracamy do pojazdów i do domu. Kto by pomyślał, że zimowy koszmar dopiero przed nami - bo to, że do połowy marca dzień w dzień walił śnieg - jest czymś skandalicznym!
SYLWESTER I INAUGURACJA SEZONU '2004
W tym roku inauguracja sezonu odbyła się już w Nowy Rok. Jesień i zima tak bardzo mi dopiekły, że próbowałem namówić kilku znajomych do wyjazdu w teren na półtora dnia, mając w pamięci bajkowy wyjazd nad Wdę w rejon Krzywego Koła kilka lat temu. Reakcja jest typowa: albo zasłanianie się początkami grypy, albo inne wyłgiwanie się. Ostatecznie wsiadamy z Krzysztofem (+ dwa psy) pod wieczór 31 grudnia do samochodu i jedziemy za Kartuzy. Oczywiście jak zwykle z Krzysztofkiem - jego ulubionymi bocznymi drogami przez Chwaszczyno, Kielno, Otalżyno. Za Chwaszczynem coraz więcej świeżego śniegu, polne drogi zawiane i słabo przetarte, a w lesie grzęźniemy w zaspach; trzeba zakładać łańcuchy. Za Sianowem skręcamy w zasypaną grubo śniegiem boczną drogę nad jez. Osuszyno i dojeżdżamy do domku, w którym są już znajomi paralotniarze. Ponieważ jest dość pełno, daję sygnał do zabiwakowania nad jeziorem. Rozstawiamy się z dużym namiotem na tarasiku na stoku. Niepowtarzalna sceneria: księżycowa bezwietrzna noc, świeży śnieg którym oblepione są drzewa, nocny widok na skute lodem jezioro Osuszyno jakieś 20 m niżej od nas, niewielki mróz, gwiazdy. Rozpalamy ognisko i siedząc w śniegu na leżaczku świętujemy Nowy Rok do późna w nocy.
Noc w namiocie jest zupełnie ciepła (podwójny śpiwór), tylko psy nie chcą spać pod przykryciem i co trochę wygrzebują się na wierzch.
Rano widoki jak z bajki: niebieskie, prawie granatowe niebo bez jednej chmurki, ostre słońce, drzewa w grubej okiści śniegu, rozległy widok na jezioro pod lodem u naszych stóp, oraz daleki krajobraz zimowych Kaszub. Po
śniadaniu robimy obchód okolicy i wracamy przed namiot rozpoczynając długą sesję opalania się - jest nawet dość ciepło. W międzyczasie znajomi uruchamiają dwie
motoparalotnie, robią nad nami kilka okrążeń i znikają gdzieś daleko: polecieli do Borska (ponad 50 km). Potem długo rozszyfrowywaliśmy nakręcony w powietrzu film. Okazuje się, że zarówno sama nawigacja podczas lotu, jak późniejsze rozpoznawanie zawianego śniegiem terenu wcale nie są takie proste bez dodatkowego użycia GPS. Rozpoznaliśmy fragmenty trasy: "kolano" jez. Ostrzyckiego, jez. Polaszkowskie, Olpuch z końcem Gołunia. To nie to, co luksus patrzenia na mapę; w rzeczywistości drogi i rzeki są z wysoka dość słabo rozpoznawalne.
Jeszcze za dnia wsiadamy do samochodu i rozpoczynamy powrót. Krzysztofek nie byłby sobą, gdyby jechał prosto do domu; zatem jedziemy również pokręconymi drogami, w miarę jednak szczęśliwie (po drodze wysiadaliśmy nie więcej, niż z 10 razy).
Dzięki uprzejmości lotniarzy zamieszczam tu zdjęcia z owego Sylwestrowego ich lotu do Borska: pierwsze - to widok na
ośnieżone Kaszuby (?)
drugie - to widok z okolic PKP Olpuch: długie jez. Gołuń, na zachód - w stronę "krzyża" Wdzydzkiego (z wysepką Trupczyn; pod nami jez. Chądzie; patrz F opis kajakowy Wdy)
Chcielibyście pofruwać? Zachęcam do kontaktu z instruktorami paralotniarstwa:
http://www.paralotnie.atomnet.pl/
http://republika.pl/paraklif/
Dziękuję Robertowi Machelowi za udostępnienie zdjęć z powietrza i z Sylwestra.
A tradycyjna już inauguracja - 17 stycznia 2004. I tym razem moi liczni zapaleni znajomi turyści wykręcają się jak umieją; większości z nich nie chciało się odlepić swoich tyłków od foteli - i nie przyjechali nawet w niedzielę. Ostatecznie wsiadam z Muchą w Gdyni o 18.30 do pociągu; w ostatniej chwili wpadają Jarek z Wieśkiem - obaj z nartami. W Babim Dole świeżego śniegu jest o wiele więcej niż w Trójmieście, jest bezwietrznie, ciemny las i zgłuszona śniegiem nocna cisza. Do tradycyjnej znajomej polanki dochodzę kilka minut po narciarzach. Szybko rozkładamy namioty i długo usiłujemy rozpalić ognisko. Niestety, jest wilgotno (ok. zera) i ostatecznie zadowalamy się kolacyjką z zupy brukwiowej oraz "pokrzepki" z domieszką tradycyjnych płynów, które użyte w miarę, stwarzają swobodny, bezpretensjonalny nastrój. Noc dość ciepła (podwójny śpiwór, w nogach uruchomiona grzałeczka benzynowa, która rozkosznie grzeje przez 18 godzin); nad ranem posypuje nas śniegiem.
Rano niezła pogoda, niewielki mróz, momentami wychodzi słońce, płaty błękitnego nieba. Wieśkowi w końcu udaje się rozpalić ogień (po "nowoharcersku" - a więc z pomocą flaszki benzynki, i z butlą gazową). Na śniadanie zraziki przygotowane przez Anię, bigos i ponownie dziwne płyny. Zostaję w leżaczku w śniegu przy ognisku, a dwaj towarzysze idą do Babiego Dołu po umówione towarzystwo. Po kilku minutach alarm Muchy: z lasu zbliża się postać dziwacznie ubrana w obcisły gąbkowy kombinezon. To Edek D.- dawno temu pracujący na UG, a teraz wspominany często zapamiętały kajakarz - wyczynowiec. Przyjechali z synem - z dwoma maleńkimi plastikowymi jedynkami. Brzegi Raduni są oblodzone, więc obaj wsiadają do kajaków jeszcze na brzegu, opinają fartuchy - i wskakują jak kaczki do wody; płyną w dół do mostu betonowego. Dziwne są te upodobania moich znajomych kajakarzy do tak uciążliwych szlaków wodnych; co to za przyjemność taka harówka... Po chwili na brzegu pojawia się kolejny amator zimy: wędkarz z termosem. Dopiero po 12-tej dochodzi liczne towarzystwo Jarka: kontuzjowana na nartach w górach Celinka (z ręką w gipsie; a nie mówiłem, że na nartach można się poślizgnąć!), Ania, oraz spora grupa pozostałych.
(fotografie poniżej: Jarka Frąckiewicza i Celinki Mróz)
Na dodatek na Raduni pojawia się grupa znajomych kajakarzy. Przypłynęli pod prąd... Jest nas teraz ponad 10 osób. Jarek z Januszem milczkiem posuwają się ku rzece i niedwuznacznie rozpinają odzież.
Tym razem nawet jednym słowem nie podpuszczaliśmy Jarka; jednak obaj zsuwają się po pochyłym lodzie do wody. Zimna woda Raduni nie spowodowała zauważalnego uszczerbku w imponderabiliach Jarka, co dziewczyny zlustrowały z wyraźnym uznaniem (mnie to wszystko napełniło jednak taką zgrozą, że wolałem się odwrócić). Tradycji staje się zadość; przed 15-tą powrót do domu.
Może jednak powstać okropne i krzywdzące podejrzenie, że podobne eskapady wynikają z mojego upodobania do zimy. Kategorycznie temu zaprzeczam: zima jest synonimem wszystkiego tego, czego najbardziej nie znoszę. Wycieczki podobne do opisanej są rodzajem protestu przeciw tej znienawidzonej porze roku i wynikają raczej z rozpaczy, że tak długo jestem skazany na siedzenie w domu! Kiedy wreszcie przeklęta zima się skończy?
Zapraszam na tradycyjne śniadanko w Wielkanocny Poniedziałek. Też nad Radunię - jednak w zdecydowanie bardziej malowniczym miejscu, bliżej Gdańska, niedaleko Otomina/Łapina. I najważniejsze: po zimie nie będzie już śladu... Precz z siedzeniem przy stole, przed ogłupiającym telewizorem, z nudną Rodziną! Nie daj się kolejny raz zniewolić gnuśności i zarezerwuj sobie już teraz drugi dzień Świąt. Nie pozwól się znowu ubezwłasnowolnić w domu pod dachem...
INAUGURACJA SEZONU TURYSTYCZNEGO '2003
Nienawidzę
zimy! Jest ona jednak u nas tak długa, że
czasem wyjeżdżam w teren „z rozpaczy” (również dlatego sprawiłem sobie
ostatnio biegówki...). Długo by wyliczać dolegliwości tej najpaskudniejszej
pory roku. Czasem jednak taki wyjazd potrafi dostarczyć niezapomnianych wrażeń.
Najmilej wspominam Sylwester 1995/96 na Krzywym Kole nad Wdą w Borach
Tucholskich (F
zdjęcia). Świeży śnieg,
silny mróz (-15 stopni), skrzące się w świetle księżyca pojedyncze kryształy
lodu fruwające powoli w nieruchomym powietrzu,
Wda skuta lodem. Przespałem wtedy noc w podwójnym śpiworze na świeżym
(i to bardzo świeżym!) powietrzu. Nabrałem respektu dla Przyrody, która musi
jakoś ten koszmar przetrwać. A jest to okres wielkiego cierpienia dla zwierząt
(najbardziej tragiczny jest los psów wiejskich na łańcuchu. To prawdziwa hańba
dla ludzi!).
W
tym roku na Sylwestra pojechaliśmy nad Brdę. Jednak samochodem, chociaż myślałem
o zabraniu roweru. Na szczęście zrezygnowałem z tego, bo chyba bym się zabił:
jest mróz i wszędzie „szklanka”. Północ przy ognisku nad malowniczym (w
lecie) rozlewiskiem Wlk. Kanału Brdy przy drodze Gutowiec-Tuchola. Kanał jest
grubo skuty lodem, ale dopiero kilka kilometrów poniżej Rytla. Za dnia poszliśmy
po lodzie do odnowionego niedawno Akweduktu. Po nocy w ciepłym domku, podjazd
samochodem do Woziwody i pieszo do biwakowiska (latem jest to jedno z piękniejszych
miejsc nad Brdą) i do nowej elektrowni wodnej na końcu Kanału. Na śliskiej
drodze podwichnąłem rękę i mam teraz jeszcze jeden powód do przeklinania
zimy. Ale Sylwester był udany.
A oto, jak opisał to F Jarek:
Sylwestrowa impreza narciarska udała się wyśmienicie. Miejscem zboru był Lutom koło Zapędowa. Uczestnikami Sylwestra na nartach byli: Celinka z Jarkiem, Ania z Wieśkiem, Lena i Zdzisiek, Beata, Stefan i Ola oraz Olek Ślusarz, Krzysiek z Tomkiem. Pierwszy dzień po przyjeździe pociągiem z Rytla wypełniał bieg wzdłuż Kanału Brdy po znakomitym śniegu, aż pod samo Zapędowo i dojście z nartami na plecach – co było już mniej przyjemnym - do domku nr29 w Lutomiu, 12km. Tam na przybyłych oczekiwał Zdzisiek, pełniący funkcje oboźnego. Po posiłku (był nim bigos Leny), wieczorem pieszo udaliśmy się do Tereski , aby złożyć jej życzenia imieninowe i kolędować wraz z księdzem na kolędzie, który zwykł swój pracowity dzień w domu sióstr kończyć. Nie licząc paru upadków na oblodzonej drodze przemarsz był udany.3km. Przyjęcie nas przez Tereskę odpowiadało naszym oczekiwaniom. Powrót przeszedł nasze wyobrażenia. Kiedy tylko wyszliśmy na oblodzoną, ginącą w ciemnościach drogę, podjechał do nas mikrobusik. Zatrzymał się, a nam zdumionym pokazały się znane sylwetki Krzyśka, Tomka i Olka. Radosnym powitaniom końca nie było widać. Okazało się, że oni trzej wieczorem przyjechali do Lutomia i dowiadując się od Zdziśka gdzie przebywamy, też zachcieli pokolędować. Spóźnili się niestety, ale zaoszczędzili nam nużącej drogi powrotnej. Wieczór przeszedł nam na kolacyjnej gawędzie.
Dzień następny jako narciarski, wyznaczała droga do Fojutowa, lasami i wzdłuż kanału. Po oblodzonej leśnej drodze dotarliśmy nad kanał i jakie było nasze dziwienie, kiedy okazało się, że kanał jest cały pod lodem. Trwałości i wytrzymałości skorupy lodowej dowiódł Krzysiek, biegając po zamarzniętym rozlewisku. Przejście po lodzie do Fojutowa było chwalebne. Naszemu przybyciu wiwatowały tłumy, za które robiła grupa poznaniaków. Obfotografowaliśmy się należycie, a potem obserwowaliśmy ich, jak dostatecznie ośmieleni chodzeniem po kanale, całą grupą ruszyli po lodzie w kierunku Zapędowa. Nasz powrót odbywał się dwoma etapami. Pierwszy polegał na dojściu do rozlewiska, przy którym miał na nas wszystkich czekać Krzysiek, rozniecając ogień. Dochodzenie odbywało się w porządku całkowicie indywidualnym; że zebraliśmy się do kupy, to chyba czysty przypadek. Ja wracałem po lodzie sam. Po jakimś czasie doszły też lodem Celinka i Lena, choć pierwotnie miały iść lasem. Później, stopniowo z różnych stron doszła cała reszta. Ognisko było piękne, postanowiono, że przy nim spotykać będziemy Nowy Rok. Z tą myślą, teraz już całą grupą szybko wracaliśmy do Lutomia. 10 km. O 16-tej mieli być tam Beata ze Stefanem i Olą. Rzeczywiście byli, przyjechali wcześniej i kiedyśmy się spotkali, rozpoczynali ślizgi na oblodzonej drodze. Chyba od razu zabrali się z nami do domu, Ola tylko się gdzieś zapodziała. Po dojściu do bazy, nowo przybyli zajęli się “udomowianiem”, a pozostali przygotowywaniem obiadu. Daniem głównym była golonka nadziewana mięsem, specjał przywieziony przez Wieśków. Po uczcie, część bardziej utrudzonych traperów zawiesiła na jakiś czas czynności, tj. udała się na wypoczynek. Wytrzymalsza reszta pod kierunkiem Beaty i Celinki oddawała się przystojnemu śpiewaniu, czemu służył grzaniec przygotowany przez Lenę .W taki sposób grupa realizowała dzienny program do godziny 20-tej, uznanej za początek sylwestrowej uroczystości. Czasu pozostawało niewiele, należało przygotować stół, jak i wystąpić w wieczorowych toaletach, o których od dłuższego wspominały młode damy, bo już nie Leny, Celinki, Anie i Beatki. Pierwszym, znaczącym momentem rozpoczynającego się wieczoru było stopniowe pojawianie się pań w swych czarujących, pysznych toaletach. Przechodząc kolejno po wyznaczonym wzdłuż kuchni wybiegu, demonstrowały wykwintność stroju, grację i elegancję. Zdaje się, że najwięcej oklasków zebrała Lena, kiedy z naturalną lekkością modelki przemierzała wybiegu przestrzeń. Po tym emocjonującym prologu nastąpiła faza konsumpcyjna uroczystości, w której niejakie zainteresowanie wzbudzała reklamowana głośno kaczka pieczona w polewie miodowej. W praktyce jednak okazało się, że miodu w niej ani śladu, co rozczarowywało. Ten zniechęcający epizod szybko został zapomniany, rozpoczynały się bowiem tańce. Muzykę zabezpieczał magnetofon i dwie kasety, jedna z nieśmiertelnym Presleyem, druga zaś zawierała hit Pugaczowej; “Miły mój”. To wystarczało do chwili, kiedy okazało się, że magnetofon jest kompletnie “zajeżdżony”. Zdaliśmy się wówczas na niezawodne radio, które nadawało program sylwestrowy, na tyle porywający, że kołyszące się w upojnym tańcu pary nie zauważały, że tańczą już nie przy muzyce ale przy jakichś słownych wynurzeniach radiowców. Wszystko to trwało wszak niedługo, bowiem zbliżała się pora ustalonego wyjścia do lasu, by tam, przy ognisku, rozpić butelkę Nowo-Rocznego szampana. Przyznaję, że nie liczyłem na entuzjazm wywołany zamierzonym wyjściem do lasu. Ciemności, chłód, oblodzone 3km drogi nie musiały wydawać się wszystkim porywającą perspektywą. Kiedy jednak należało się gotowić do wyjścia, zdaje się że tylko przy jednym głosie wstrzymującym się, całe towarzystwo raźno zaczęło ściągać z siebie wieczorowe przybrania. Młode damy pozbywały się swych toalet i sprawnie wchodziły na powrót w rolę traperek, zwykłych chodzić nocami po lasach. Maszerującą grupę pieszą wyprzedził mikrobus z Olkiem i jego wojskiem, którzy postanowili przygotować na czas naszego dojścia nad rozlewisko stosowne ognisko. Nowy Rok spotykaliśmy z kubkiem szampana, przy rozpalonym ognisku. Śpiewom i żartom końca nie było widać. Tylko dla samej atrakcji, zdecydowaliśmy nie wracać pieszo do domku, a załadować się całą paczką w mikrobus Olka. Ugnieceni jak śledzie w beczce, znaleźliśmy się na powrót w ciepłym domku. Towarzystwo znowu rozsiadło się wokół stołu, znalazła się kolejna butelka szampana. (Tajemnicze zniknięcie butelki szampana Zdziśka, jeszcze długo pozostawało nieodgadnioną tajemnicą). To wszystko już nie działało na Celinkę. Jako pierwsza ofiara Sylwestra, dotarła do śpiwora, chwilę coś się w nim kłębiło i było już po wszystkiemu. Cała reszta również stopniowo gasła. Ostatecznie, na placu boju pozostała chyba tylko Lena, pracowicie doprowadzając kuchnię i stoły biesiadne do porządku.
Ranek był
pogodny i rześki. Celina serwowała zwyczajowo śpiochom kawę do śpiworów.
Później trwało czas jakiś radosne zamieszanie przed łazienką, to był główny
kierunek działań. Niepostrzeżenie dla przeważającej większości pojawiła
się jajecznica, która wzbogacona różnym innym otworzyła czas zbiorowego
śniadania. Już było wiadome, że Ania z Wieśkiem wraz z Celiną i Jarkiem
od razu po śniadaniu pakują się i ruszają w drogę powrotną do Rytla. 8
km. Reszta zaś na dzień-dwa pozostaje w domku. Starczyło jeszcze czasu, aby
zrobić wspólne zdjęcie, brakowało go już na rytualne pożegnania. Dwie
grupy zobaczyły się wszakże z oddali i pomachując sobie na pożegnanie,
zniknęły w lesie. Z wdzięcznością myślę o logistycznych poczynaniach
Celinki, prowadzących do naszego Sylwestrowego spotkania się w lasach.
To również z rozpaczy wyjeżdżam z reguły w jedną z pierwszych sobót stycznia , z namiotem i leżaczkiem do lasu nad Radunię. Taką Inaugurację Sezonu od lat organizuje Jarek. W tym roku jadą oni już w piątek wieczorem; ja dołączam w sobotę 11.01. Jest świeży śnieg, niewielki mróz i piękne słońce. A więc wyjeżdżam wcześniej - z Gdyni pociągiem o 13.33. W Babim Dole piękna zima, przetarta nieco przez narciarzy droga przez las. Po 45 minutach dochodzę do znajomej polany, jest jeszcze w resztkach słońca. W jamie ślady po ognisku, a również ślady po biwaku. Rozstawiam namiot, ściągam chrust; w międzyczasie na polanie zachodzi słońce. Na nartach z plecakami podjeżdża Jarek z Wieśkiem i Michałem Zrobili w ciągu dnia rundę do Dzierżążna. Ognisko, golonka, leżaczek w śniegu. Wraz ze zmierzchem wzmaga się wiatr i napędza chmury; po 20-tej idziemy spać. Wiatr jest tak silny, że przenoszę się w las. Noc niezbyt zimna, rano namiot przysypany jest śniegiem, zaczyna się odwilż. Szaro i wilgotno. Przed 12-tą nadciąga reszta uczestników; kończymy ucztowanie, powrót do Babiego Dołu, i samochodem do domu. Aby do wiosny (jak najszybciej!). Najbliższe plany: Izerskie, Biebrza, Wielkanoc nad Radunią.
I jeszcze raz opis Jarka:
Bez większego szumu organizacyjno - informacyjnego, omalże rutynowo, odbyła się jedna z naszych ciekawszych imprez klasy “TT”. W piątek wieczorem zabiera mnie przyjeżdżający z Tczewa samochodem Wiesiek i podjeżdżamy po drodze po Maćka. Gdzieś o 22-giej jesteśmy przy węglarzu w Babim Dole, gdzie zakładamy narty, plecaki na ramiona i ruszamy po wspaniałym śniegu nad Radunię. Biwak stawiamy w tradycyjnym miejscu na łące przed daczką “anglisty”. Siedzieliśmy później przy postawionych namiotach z kubkiem kawy, radując się jasną, rozświetloną gwiazdami łąką. Śnieg lśnił, a z nad ostro zarysowanych wierzchołków drzew błyszczał księżyc. Pięknie było, a że zimno, to tego jeszcze nie doświadczaliśmy. Noc przeszła.. Każdemu z nas podobnie. Co do mnie, to przebiegała ona w interwałach – kwadrans snu, potem z pół godzinki niespokojnych rozmyślań nad tym, że spod materaca ciągnie, śpiwór nie “trzyma”, choć kiedyś był za gorący, że wełniany sweter byłby lepszy od tych bluz z polresu itd. Zapadałem po tym na kwadrans orzeźwiającej drzemki, by ponownie wrócić do przerwanego wątku.
O dziwo wylazłem z
namiotu dopiero o 9-tej, zaskoczony widokiem pracującego nad rozpaleniem
ogniska Maćka. Dopiero teraz mogliśmy ocenić, jak zimną przetrwaliśmy
noc. Wszystko dla mnie stało się trudne i prawie niemożliwe do zrobienia.
Zmarznięta noga nie chce wejść do porażającego chłodem buta. Ręce
niczego nie mogą się uchwycić. Stawiam wodę na maszynkę i rozpacz,
specjalnie kupiona na tę okazję zapalniczka nie pali. Jeśli to się
wreszcie udało i maszynkę zacząłem podgrzewać, to znowuż zgrabiałe,
nieczułe palce nie były w stanie przekręcić pokrętło płomienia. Męczę
się, klnę a maszynka stygnie. Podobnie miała się rzecz u pozostałych.
Sprawdzał się sprzęt i ludzie. W końcu zasiedliśmy bardzo zadowoleni przy
ognisku rozkoszując się śniadaniem, które w moim przypadku sprowadzało się
do woreczka “ryżu w 6 minut”. Maciek chwalił się jajecznicą, a Wiesiu
naciął górkę chleba z boczkiem. Dzieliliśmy się daniami, nie stroniąc
od wesołych dykteryjek i przypominania, co się nam wcześniej przed laty
wydarzyło Równocześnie ustalaliśmy dalszy porządek imprezy. Jedziemy na
piwo do Dierżążna po jeziorze, które niechybnie jest pod lodem, do “Burczybasa”,
o którego istnieniu pamiętałem podczas przejazdów rowerowych. Entuzjazm
pomysłu: na nartach na piwo, wzmagał przepiękny, zimowy dzień. Słońce
rozjaśniało wszystko dookoła, śnieg skrzył się tak, że patrzeć nie
sposób. Pod nogami skrzypiało. Dobry nastrój na chwilę opuścił Wiesia,
kiedy mu uświadomiliśmy, że to wszystko będzie miał za cenę marszu na
nartach z pełnym, biwakowym wyposażeniem na plecach, czego właśnie nie
przewidywał.. Zaczął więc o czymś to przemyśliwać i już widzieliśmy
go upychającego, niczym zapobiegliwa sroczka, części swego dobytku po różnych
dziurach i wykrotach. Nie przedobrzał z tym jednakże, mierzył tak, aby
ewentualne straty były jak najmniejsze.
Marsz
do Dzierżążna był imponujący. Trzech maksymalnie “wyplecakowanych”
facetów, po odkrytym teranie, na “przełaj”, pilnując tylko kierunku,
przemknęło przez zasypane śniegiem,
skupione wokół pieców Wyczechowo. Na jeziorze pod słońcem, niczym na
pustyni, pociliśmy się bez żalu, cel był niedaleki. Niezadowolenie
spowodowała dopiero wywieszka w oknie
“Burczybasu” o zaskakującej treści: remont, lokal nieczynny.
Sytuacja nie była najciekawsza. Zrezygnowani, bez pomysłu ruszyliśmy w
Dzierżążno licząc zapewne na zrządzenie losu. Był dla nas łaskawy, niedługo
przyszło nam iść, niewiele pytać, aby osiągnąć kolejny bar. Wejście
takiego towarzystwa jak my do przybytku, w którym najpewniej biesiadują wyłącznie
okoliczni, wywołuje z reguły poruszenie, co stało się i tym razem. Było
czysto, estetycznie, z bogatą gastronomią.
Aniżeśmy się spostrzegli, jak poleciało pierwsze piwo. Do drugiego,
dodatkowo, zaserwowaliśmy sobie ciepłe, pieczone z papryką skrzydełka.
Gadaliśmy o tym i owym, jak to przy piwie, ale dominującym tematem był
“puchowy śpiwór”, czym jak się okazuje, żyje Wiesiu. Precyzyjne,
eksperckie wyjaśnienia Maćka robiły
na
nas duże wrażenie. Pojmowaliśmy coś z tego, kiedy szło o stosunek ciężaru
puchu do ciężaru materiału, gorzej było z problemem: funkcja utraty
ciepła w stosunku do równoważnika potliwości, beznadziejnie
wypadła nasza recepcja wywodu na temat zmian w strukturze puchu w wyniku
poddania go mechaniczno-termicznej presji w warunkach silnego
nawilgocenia. Orzekliśmy, że coś kręci. Moją skromną sugestię by
tematyki nie przerywać, a tylko zawiesić, dopóki nie wypijemy trzeciej
kolejki, roztropnie odrzucono. Wiedzieliśmy wszyscy, że czeka nas powrót
przez las i jeśli mielibyśmy się z godzinę w nim błąkać, lepiej byłoby
przejść przez to po trzeźwemu.
Wychodząc
z baru skierowaliśmy się od razu w czerniejącą przed nami w oddaleniu ścianę
lasu. Dostrzegliśmy przecinkę i w nią śmiało zagłębiliśmy się. Szliśmy
łatwo zaśnieżoną leśną drogą . Widząc odchodzącą na prawo od drogi
czytelną wyrazistą ścieżkę, ginącą gdzieś w lesie, uznałem, że musi
ona prowadzić wprost do stacji PKP w Babim Dole. Weszliśmy na nią. Trochę
podchodziliśmy, trochę zjeżdżaliśmy, cały czas w lesie, w śniegach. Szło
się tak przyjemnie i ciekawie, że wręcz z zaskoczeniem ale i z radością
rozpoznaliśmy znaną sylwetę budynku dworca, wyłaniającą się spośród
drzew. Czekał nas już tylko kawałek drogi, bagatelka - zjazd znaną nam
drogą nad brzeg Raduni, gdzie miał na nas czekać Tomek.
Wjazd
na bliską nam łąkę odszczekała zwyczajowo Mucha. Kiedy byliśmy już na
miejscu, w okrytej puchowym kapiszonem głowie, za szkłami pobłyskującymi
resztkami pogodnego dnia, rozpoznaliśmy wesołe tomkowe rysy. Powitania,
obejmowanko, tj “misie”i szybkie, sprawne stawianie namiotów. Czuliśmy
przy tej robocie, że pogoda ostro zmienia się, idzie ocieplenie. Śnieg raz
i drugi pojawia się, ale cieniutki, mokry jakiś. Namioty zamiast kryć się
szronem, wilgotnieją. Ale to nie było żadnym zmartwieniem dla nas. Po
prostu w jednym, krótkim narciarskim
wypadzie przytrafia nam się doświadczyć wszystkiego.
Zgodnie
z naszymi przewidywaniami, Tomek zdołał rozpalić ognisko do naszego
przyjazdu. Można było zaraz, bez uciążliwych przygotowań, przystąpić do
wieczornicy. Tym razem Wiesiu zaserwował nam niebywałe danie: golonka
nadziewana mięsem. Ten specyjał, choć nam znany od Sylwestra, zawsze budzi
u biesiadników zdrowe emocje. Tak było i tym razem. Na deser, przy kubku
kawy, próbowaliśmy nalewki korzennej na spirytusie, przygotowanej przez
Tomka. Było ciepławo, wieczór długi przed nami, ognisko zachęcało do gawędy.
Siedzieliśmy więc wokół ognia i rozpamiętywaliśmy różne historie.
Maciek relacjonował ostatnie przejścia na kajaku. Słuchałem ich z
zainteresowaniem, Wiesiu z lekkim niedowierzaniem, a Tomek, jak wyjaśnił
nazajutrz, ze zgrozą. Nie pasowały mu one. Niszczyły jego wyobrażenia
kajakowania jako niekończącego się procesu wypoczywania, ruchów niegwałtownych,
działań stonowanych do minimum, by błogostanu nic nie mogło przerywać, no
- może tylko szczekanie Muchy. W taki sposób doczekaliśmy się wieczoru i
choć było jeszcze wcześnie, życząc dobrej nocy, rozeszliśmy się do
swych namiotów.
Noc
była ciepła. Teraz wszystko zadziałało. Materac nie ziębił, śpiwór
grzał, para dodatkowych skarpetek nie była potrzebna. W moim przypadku byłoby
cudownie, gdyby nie smutne konsekwencje “nadużycia”, zmuszające mnie do
łykania kogutków i cierpliwego oczekiwania kiedy mi ”przejdzie”.
Rankiem
ja tym razem jestem pierwszy, co zrozumiałe, zwyczajowo zajmuję się
przygotowaniem kawy i roznoszeniem jej śpiochom po namiotach. Po tej
ceremonii pobudka i rutynowe czynności – przygotowywanie śniadania.
Zapowiada się ono smakowicie. Moja podsmażana podgardlanka z kiełbasą i maćkowa
fasolka z puszki. Przez nieuwagę, ląduje w garnku dodatkowa porcja smalcu. Będzie
więc fasolka popijana tłuszczem. Złe skojarzenia rozwiewa widok butelki
zdrowego, wytrawnego wina wiesiowej roboty. Siadamy wokół garnka i objadamy
się wysokokaloryczną potrawą, właściwą ludziom śniegu. Zaglądam na
koniec do garnka Tomka, sprawdzam co ma tam w środku – kapusta, ale całkiem
zimna. Co do licha, lenił się ją podgrzać czy co? Kulinariom nie możemy
się do woli oddawać, bowiem o 11-tej musimy być: Wiesiek w Babim Dole przy
barze, a ja przy dworcu. Zbierzemy stamtąd gości i
resztę naszego towarzystwa do nas na biwak, towarzystwa traktującego
otwarcie sezonu spacerowo, ale tu uwaga – na nartach.
W
drodze pierwszą spotkaliśmy Ulkę. W mikołajowej, czerwonej czapce z
pomponem prezentowała się, jak zwykle zresztą, znakomicie. W plecaku miała
równie markowy miodzik. Po paru “niedźwiadkach” i tyluż “karpikach”,
wyjaśniając w czym rzecz, rozstaliśmy się, zmierzając każdy w swoją
stronę.
Jak
było do przewidzenia, nikt z “Horyzontu” pod dworzec nie przybył, ale za
to Wiesiu prowadził: Anię z Celinką na nartach; spieszonych: Asię z
Andrzejem i zamykającego grupę Zdzicha w swych imponujących botkach z
przyssawkami, zamiast nart. Wszystko to w toku marszu rozczłonkowało się
zaraz i napływało na biwak stopniowo, pojawiając się na nim w pojedynkę i
parami.
Ostatnia
faza powitania sezonu miała przebieg typowy, wypracowany wieloletnią praktyką:
bez ceregieli zabraliśmy się za kolejne wypróżnianie butelek win różnych
marek, smaków i gatunków. Jak pamiętam z powodów czysto technicznych,
niewypite jeszcze całkowicie wino, Maciek zlewał do jednego kociołka i
trzymając go czas jakiś nad ogniem, przygotowywał spragnionym grzańca o
niezwykłym bukiecie i smaku. Śpiewy jak zwykle niosły się daleko po lesie,
ale mam wrażenie, że powtarzaliśmy stary repertuar, tracąc tym razem okazję
przetrenowania nowych tekstów – Leny nam brakowało.
Czas
rozstania mierzony był marszem do samochodów, jednych pozostawionych bliżej,
a drugich dalej. Plecakowcy mogli raz jeszcze zaprezentować się w całym
rynsztunku. Ostatni żegnali się przed zamkniętym na głucho, dawno przez
nas nieodwiedzanym barze w Babim Dole. Sezon turystyczny 2003 został otwarty!
Co
robimy dalej? Ustaliliśmy, że stawiamy jako wyzwania: powtórzyć przedsięwzięcia,
o których od wielu lat marzymy, mając nadzieję, że być może choćby
jedna z nich wypali: po lodzie Zatoką Pucką i Kółkiem Raduńskiem. Na
dzisiaj, szanse takiego wypadu maleją ponownie do zera. Ale gdyby co – czuj
duch! Po nartach w górach, z których
Celinka
i Jarek wracają 3-go lutego, czekać nasz będzie kolejna, szatandarowa
impreza “TT”: spływ zimowy Radunia, przy współudziale Dybuściów. Którąś
z lutowych niedzieli przyjdzie nam spędzić na pływaniu i bieganiu wzdłuż
jaru Raduni, emocji nie zabraknie.
Jak dobrze będzie znowu nam się spotkać; Celinka i Jarek.
INAUGURACJA SEZONU TURYSTYCZNEGO '2002
Sobota 5.01 jest piękna i słoneczna. Młodzież, która wcześniej miała ochotę na przyłączenie się, odwołuje jednak swój udział; ja natomiast mam początki bólu gardła - zgodnie z regułą. Z Gdyni wyjazd pociągiem o 18.05, jedziemy sami z psem do Babiego Dołu. Na stacji wita mnie Jarek, który przyjechał właśnie samochodem; obok szykują się pozostali dwaj Tczewiacy (w tym Piotrek: 8 lat...). Głęboka noc, śniegu sporo, świecą gwiazdy, jest nieco poniżej zera. Droga przez las daje się jednak nieco we znaki, bo miejscami śniegu jest dużo; w marszu robi się nam ciepło. Po ok. 45 min dochodzimy na tradycyjną polanę, w majestatycznej ciszy rozstawiamy namioty, a w śniegu leżak, potem nieudana próba wzniecenia ognia (po ciemku trudno o gałęzie), kawka "z duchem", "conieco", oraz zaległy szampan noworoczny. Po 22-giej idziemy spać. Noc jest kiepska: namiot beztrosko postawiłem jednak na stoku, śnieg nierówno się ubił i całą noc walczę ze zsuwaniem się z karimaty, a bez niej wyczuwam wyraźnie zimny śnieg pod podłogą. Ot, zwykłe skutki beztroskiego niedbalstwa wieczornego... W nocy stopniowo wstaje dość silny wiatr, który nie zwiększa komfortu. Rano silny wiatr, mgiełka, od czasu do czasu siąpi drobny deszczyk. O 9 jak zwykle w niedziele, stała pozycja: kolejna Kantata JSB (w II Pr. PR). Kiedy wychodzę, Jarek już poszedł do Babiego Dołu-wsi, po resztę uczestników. My zabieramy się teraz za ognisko w tradycyjnej jamie (dawni harcerze musieli zrobić to za pomocą jednej zapałki, a jeśli się to im nie udało, byli nieszczęśliwi... My robimy to po "młodoharcersku", a więc z benzyną!). Wkrótce alarm psa: to na nartach dojeżdża Romek, tuż potem Krzysztof z Lucyną, a kilka minut potem Jarek z Celiną, Anią, Beatą i jeszcze dwójką znajomych. Rozpoczyna się tradycyjna uczta: "gul" na przemian z bigosem i ciastami Krzysztofa. Tym razem bardzo pilnowano, aby nikt Jarka nie podpuszczał do nurzania się w Raduni (a przecież dziś u prawosławnych jest właśnie obrzęd "Jordanu"). Tradycję kąpieli przejął ochoczo Janusz. Pogoda robi się coraz bardziej kiepska, przed 14-tą zbieramy się do stacji, stamtąd powrót do domu. A wiosna tuż-tuż (w domu na stole coraz częściej pojawiają się otwarte mapy)...
INAUGURACJA SEZONU TURYSTYCZNEGO '2001
SOBOTA – NIEDZIELA 6/7.01.2001
Autorka opisu: Celina Mróz
Na dzień przed szeroko reklamowaną imprezą Tomek zaniemógł. Mimo tego Jarek nie zmienia planów spania nad Radunią, licząc na zapowiadanych kompanionów Tomka. Odprowadzam mojego herosa # Celinka ma na myśli Jarka, niestety! (przypis mój - t.p.) na dworzec w Gdyni z nadzieją, że tam spotkamy entuzjastów wysypania się nad Radunią. Dzień jest dżdżysty. Śnieg topnieje w oczach. Zapowiada się wspaniale. A tu na peronie zaskoczenie: - Tomkowe wojsko się rozpierzchło. Jarek wyrusza sam pociągiem o 18 do Babiego Dołu.
Zgodnie z planem “grupa ratunkowa” spotkała się następnego dnia o godzinie 1000 w Babim Dole przy barze. Było nas sześć osób. Ruszyliśmy w wesołych nastrojach w stronę przewidywanego biwaku “grupy przetrwania”. Pierwszy cel osiągnął Sebastian - żarliwy kandydat do Legii Cudzoziemskiej. Jarek był sam. Nocą testował nowy zakup; namiot typu “Komandos”. Namiot tak niewiele wystawał nad ziemię, a był w kolorze liści, że o mało co przez nieuwagę go nie przydeptaliśmy. Sam zaś Jarek nas nie zauważył, bo zajmował się “walką o ogień” – od rana rozpalał i podtrzymywał ognisko. Grupa zadziałała profesjonalnie: rozłożono składane siedziska, wyciągnięto kubki z plecaków i otworzono śpiewniki. Młoda doktórka domagała się grzanego wina wiśniowego, co przyjęto z aplauzem. Żal i gorycz zrodziła się wśród miłośników zarówno grzanego wina, jak i czterech kółek. Ci musieli cierpieć w milczeniu. Wydawało się, że śpiewom i toastom nie będzie końca. Wszystkie dziewczyny prosiły Jarka aby tym razem nie kąpał się w Raduni. Właśnie to było dla niego dostatecznym powodem zanurzenia się w rwącym nurcie rzeki. Tak więc i ten punkt programu został odhaczony. Niestety kąpiel odbyła się bez asysty śpiewu słowików i wodnego ptactwa, które nie dojechały.
Grupa w porządku marszowym ruszyła z powrotem przez chaszcze i śniegi wzdłuż Jaru Raduni. Przy barze pożegnaliśmy się serdecznie.
Oby ten nowy sezon był udany! Celina
Ad vocem:
Nie ma się jeszcze co cieszyć: niemoc mi minęła. Jednak co tu ukrywać: haniebnie nie dopisaliśmy. Ale jeszcze całe tysiąclecie przed nami! Zobaczymy, jak ci dzielni turyści będą sobie poczynali na wiosnę...
Ech, te dziewczyny: wiedzą doskonale co zrobić, aby podpuścić Jarka do nurzania się w zimowych odmętach! Wystarczy błagać go, aby tego nie robił...
A z tym śpiewem ptasząt, to było tak: dwa lata temu w styczniu, na podobnej imprezie był śnieg, księżyc i niewielki mróz; siedzieliśmy wieczorem malowniczo w leżakach na śniegu, na skraju lasu. Zabrałem ze sobą cichcem magnetofon z nagraniami ptaków i kiedy uznałem, że dzielni towarzysze moi są już mocno zaawansowani w "zabawianiu się flaszeczką", podrzuciłem magnetofon w pobliskich krzakach. Po niezbyt długiej chwili zaczęli nasłuchiwać dalekiego klangoru żurawi oraz śpiewu słowika. Podziwiam jak szybko, pomimo stanu "niewątpliwie wskazującego" doszli do wniosku, że to jakieś szalbierstwo... ("hej, szable w dłoń! na pohybel oszustom i draniom słowikom!")
tomasz pluciński
INAUGURACJA SEZONU TURYSTYCZNEGO ‘2000
JAR RADUNI: SOBOTA – NIEDZIELA 5/6.02
W sobotę pogoda dosyć kiepska: po południu mży drobny deszczyk, jest chłodno. Na stacji w Gdyni dołącza się Piotr, student I biologii: “z ogłoszenia” oraz Jarek, a na stacji w Babim Dole para jego współtowarzyszy z Tczewa - z letniego spływu Dniestrem, z pierzyną! (to towarzysze są z pierzyną, a nie spływ). Droga przez las kiepska: mokro, kałuże i zwalone drzewa, a my jak zwykle prawie bez światła. Na miejscu rozstawianie po omacku namiotów przedłuża się: wiatr jest tak silny, że przenoszę się z namiotem w las. O rozpaleniu ognia nie ma mowy; otwieramy “pocieszycielkę strapionych” pod fasolkę po bretońsku. Śpiew słowika niknie w dźwiękach znamionujących dobre samopoczucie biesiadników. Grupa “ukraińska” zdominowała wieczór: “szable w dłoń! Pan Hetman idzie! itp.”. Późnym wieczorem dojeżdża Krzysztof z psem - na rozpoznanie terenu.
Rano pogoda robi się niezła. Radunia jest silnie wezbrana; tradycyjna jama w której planowaliśmy wieczorny biwak, okazuje się być pod wodą. Jarek idzie do Babiego Dołu i po 2 godzinach wraca z Celinką, której nie udało się namówić nikogo więcej. W międzyczasie rozpalamy ognisko, bo przez noc wiatr wszystko wysuszył; wychodzi słońce. Przyjeżdża Krzysztof z Olkiem: jest nas osiem osób i trzy psy. Tym razem słowik z taśmy objawia się w całej krasie. Niebaczna wzmianka o tradycyjnej kąpieli zostaje potraktowana niestety poważnie: Jarek zanurza się w Raduni. Po obiedzie ładujemy się do samochodów, powrót.
Do następnej inauguracji – już w następnym tysiącleciu...
INAUGURACJA SEZONU KAJAKOWEGO ‘2000
RADUNIA, SOBOTA 19.02.2000
Niespodziewana propozycja zainaugurowania kajaków pojawia się w czwartek: prognoza pogody jest umiarkowanie optymistyczna. W sobotę rano zabieramy z błogosławieństwem Mariana Liszka kajaki z hangaru na Sobieskiego; sam Marian odmawia jednak przyłączenia się do imprezy. Wyjeżdżamy: pięć osób, dwa psy, dwa samochody, trzy kajaki. Na Kaszubach leży świeży śnieg, po cienkim lodzie Jez. Ostrzyckiego biegną dwa lisy. Kajaki wodujemy na Raduni tuż poniżej młyna Ostrzyce. Po manewrach z rozstawianiem samochodów, jesteśmy ok. 11.30 na wodzie. Cała okolica w śniegu, niewielki mróz, słońce. Przy wiosłach robi się zupełnie ciepło. Do Somonina spływamy szybko, poniżej brzegi robią się malownicze. Na wysokości Kiełpina dołączamy do biwakowiczów, którzy właśnie kończą pieczenie kiełbasek przy ognisku. Radunia zaczyna mocno meandrować. Na jednym ze skrętów silny nurt dobija nas do drzewa; chwila nieuwagi i zaczynamy “hydratację”, co prawda tylko kilka litrów, ale tyłki jednak mamy mokre... Zaczyna się malowniczy przełom. Dalszego spływu odmawiam ze względów światopoglądowych (przełom Raduni jest dobry dla harcerzy i niewyżytych jednostek o skłonnościach masochistyczno-samobójczych! Chociażby dla Jarka i Romka...). Kończymy kilkaset metrów dalej, w tym samym wspaniałym miejscu, w którym organizowaliśmy dwa tygodnie temu nocną “inaugurację” w śniegu. Rajd po drugi samochód, ładujemy kajaki na bagażniki, powrót...
Najwyższa pora rezerwować czas na tradycyjny spływ 1-3 maja! (prawdopodobnie znowu Wda lub Pojezierze Brodnickie).
nowy adres: tomasz.plucinski@ug.edu.pl
F | strona z indeksem opisów turystycznych |
F | strona główna |