PROTEST
Niedawno doniesiono, że z powodów finansowych zamknięto na tydzień uniwersytet w Białymstoku. W komentarzach słyszałem opinie o "nieudaczniku Rektorze" tej Uczelni ("bo przecież wszyscy mamy kłopoty, ale jakoś sobie przecież radzimy!"). Oczywiście również pomstowano (umiarkowanie) na elity polityczne kraju, jak również na brak wyraźnej reakcji Ministra MEN.
A jednak, być może po raz pierwszy od wielu lat mamy do czynienia z właściwą reakcją środowiska akademickiego... Sytuacja szkolnictwa wyższego jest opłakana, i to od wielu lat. Poszczególne rządy niezależnie od ich politycznego rodowodu, mają jedną wspólną cechę; jest nią dyskryminujący stosunek do edukacji narodowej. Za czasów PZPR-owskich polegało to m.in. na chamskiej ideologicznej interwencji personalnej w życie wewnętrzne uczelni (nawiasem mówiąc, robiono to głównie za pomocą ludzi z naszego własnego środowiska akademickiego!), nie rozpieszczając nas zresztą finansowo. Później zarówno tzw. "liberałowie", jak i rządy prawicowe, zawsze miały inne priorytetowe cele. W środowisku akademickim nie brak skrajnie naiwnych, którzy oczekują po nowej ekipie, istotnej zmiany kursu.
W przeszłości słyszałem gorzkie skargi na min. Balcerowicza (a później identyczne w stosunku do min. Kołodki), że prócz niechętnego nastawienia do Szkolnictwa, nie kryje się on z lekceważącym (a wręcz pogardliwym) stosunkiem do środowiska akademickiego. Nie wiem, czy rzeczywiście tak było, ale jeśli tak - to można doszukać się uzasadnienia takiej postawy...
Politykę władz można przyrównać do taktyki "drugiego worka" opisywanej przez Ryszarda Kapuścińskiego w "Cesarzu". Kolejne ekipy dokonywały kolejnego "zaciskania pasa", obserwując pilnie reakcję. Drugim wypróbowanym instrumentem było (opisane dokładnie przez Sołżenicyna) odwołanie się do nacisku "współkolektywu" (tu: pozostałej części środowiska akademickiego). Reakcją na "przykręcanie śruby" było zwiększenie wysiłku dydaktycznego oraz oszczędności kadrowe. Poszczególne uczelnie zwiększyły w bardzo znaczny sposób w ciągu kilku lat liczbę studentów. Powołując się na istniejące rzeczywiście rezerwy oraz na trudności okresu przejściowego, stało się to niemal bez równoległego zwiększenia kadr, bazy lokalowej, przy tolerowaniu pauperyzacji pracowników. Już wtedy słyszało się buńczuczne głosy, o konieczności przeciwdziałania takiej polityce władz państwowych: o podjęciu protestu polegającego np. na wstrzymaniu rekrutacji na studia. Władza doskonale jednak zdawała sobie sprawę, że z tym środowiskiem można dać sobie radę o wiele łatwiej niż np. z robotnikami w 1956, 1970, 1976 i 1980 roku. Opracowano algorytm podziału środków budżetowych w zależności od spełnienia celów założonych przez władze, oraz system klasyfikacji poszczególnych uczelni. W wyniku dyskusji o tym algorytmie doszło do takiego skłócenia środowiska, że niewiele brakowało do odłączenia niektórych Wydziałów od reszty Uniwersytetu. Od razu nierealny stał się nie tylko protest w postaci wstrzymania rekrutacji, ale poszczególne uczelnie (w trosce o własny byt) zaczęły prześcigać się w zwiększaniu rekrutacji. Ponieważ stało się to rezultatem wewnętrznej konkurencji, można było spokojnie w dalszym ciągu obcinać dotacje...
Skutki są doskonale widoczne dzisiaj. Nie tak dawno opublikowano wyniki kontroli NIK-u na niektórych uczelniach. Publicznie gorszono się praktykami prowadzenia zajęć przez pracowników nie będących formalnie zatrudnionymi na danej uczelni. A przecież skrzętnie ukrywa się powszechne fakty które powinny być o wiele bardziej bulwersujące. Jak nazwać fakt, że bardzo znaczny procent zajęć dydaktycznych prowadzonych jest przez doktorantów - a więc ludzi bez żadnego doświadczenia dydaktycznego, o bardzo różnej wiedzy merytorycznej, którzy na dodatek nie muszą być zainteresowani jakością prowadzonej przez siebie dydaktyki (zajęcia nie są płatne, celem doktoranta jest zrobienie doktoratu, a wszystko, co ich od tego celu odciąga - jest dla nich niekorzystne. Są oni zresztą z uczelnią związani jedynie przez 4 lata). Gdyby z jakichś poważnych zewnętrznych powodów okazało się przejściowo konieczne, można byłoby to zrozumieć, ale wiele wpływowych osób próbowało przedstawiać tę sytuację jako wręcz idealnie korzystną! (Sposób traktowania doktorantów na uczelniach jest tak bulwersujący, że wart jest odrębnego dokładniejszego opisu). Władze nie potrafiły powstrzymać się zresztą od swoistego żartu. Po kolejnej zmianie przepisów okazało się, że te Wydziały, które szczególnie entuzjastycznie rozbudowały Studia Doktoranckie, stanęły u progu bankructwa. Bo utrzymanie tych Studiów stało się nagle jednym z poważniejszych wydatków...
Jak nazwać sytuację, w której przyjmuje się 140 Studentów na pierwszy rok studiów, podczas gdy na największej sali wykładowej jednego z Wydziałów znajduje się 90 krzeseł (dostawianych), a zgodnie z przepisami sala ta przewidziana jest na 60 osób! Czy Rodzice posyłający swoje dzieci na Studia, zdają sobie z tego sprawę? Zgodnie z nawykiem, że każdą sytuację należy pokornie rozwiązywać własnymi siłami, braki lokalowe kompensuje się stopniowo wprowadzając zajęcia dydaktyczne w soboty... Jeśli zleca mi się prowdzenie zajęć dydaktycznych w grupach tak licznych, że nie mogę podjąć się odpowiedzialności ani za rezultat dydaktyczny, ani za bezpieczeństwo osobiste Studentów, zmusza do prowadzenia zajęć w salach niedostosowanych ani jakością ani wielkością do ich realiów - to swoje pretensje powinienem kierować do Kierownika Katedry. Jest on jednak bezsilny wobec sytuacji na Wydziale. Dziekan jest równie bezsilny wobec rozwiązań przyjętych przez Senat uczelni, który z kolei musi akceptować realia narzucone z zewnątrz. Tak więc kto właściwie jest odpowiedzialny?
A i na braki kadrowe znaleziono prosty sposób: należy znowelizować Ustawę usuwając z niej pojęcie pensum, a pozostawiając je w gestii poszczególnych uczelni (lub nawet Wydziałów). Dla kogoś z zewnątrz takie rozwiązanie ma pozory słuszności: niech środowisko samo decyduje o swoich potrzebach i możliwościach. Ci, którzy mieli możność obserwować obrady niektórych Senatów oraz Rad Wydziałów, nie mają złudzeń co do tego, jak (nie)odpowiedzialne mogą to być decyzje... Już teraz na uczelniach zostają albo fanatycy, albo tacy, którzy innej pracy nie potrafią znaleźć. Rozwiązania, które zostaną niebawem podjęte (przez samo środowisko akademickie!) tę sytuację tylko dramatycznie pogłębią.
Jeśli zważyć to wszystko, to trudno dziwić się, że przedstawiciele świata polityki mają do środowiska akademickiego mało elegancki stosunek (szczególnie jeśli sami wywodzą się z niego i dobrze znają takie postawy).
Decyzja o zawieszeniu studiów mogła być dramatycznym gestem, który powinien zwrócić uwagę na rzeczywisty stan wyższych uczelni. Niestety, ani dziennikarze nie skomentowali w taki sposób tego wydarzenia, ani wpływowi przedstawiciele innych uczelni nie skorzystali z okazjii, aby nagłośnić dramatyczną sytuację...
Tomasz Pluciński
tomek@chemik.chem.univ.gda.pl
F |
strona główna |