Wincenty Smolak

 

Z Y N T Y C A

 

Kiedy otrząsnąwszy się pewnego dnia z dławiących snów, niespodziewanie poczułem pod owłosieniem czaszki jakoweś dreptania, szelesty i cichutkie kląskanie, wiedziałem już co nastąpiło. To po zimie znów ścieliły sobie gniazdo wiosenne niepokoje.

Wybiegłem na miasto. Z dziur w asfalcie, spomiędzy pęknięć chodnikowych płyt, znad mściwie zadeptywanych trawników unosił się ku niewidocznemu słońcu nieśmiały zapach wilgotnej ziemi. Zapach ziemi rodzicielki.

Chyżo spakowałem plecak, chwyciłem ciupagę w garść, i w przebraniu ubogiego pielgrzyma udałem się chyłkiem na dworzec.

Przebiegałem las. Jak jeleń niecierpliwie wycierający scypuł o szorstkie konary, gubiłem na mijanych spiesznie chropawych pniach świerków i zadziorach wykrotów resztki miastowych spraw, strzępy betonowego krajobrazu, aromat śmietników i jazgot ulicy. Aż „opleśniałej zbywszy się kory” stanąłem napośród polany.

 

Zapewne każdy przechowuje w duszy obraz miejsc, do których tęskni, wraca pamięcią w skołatanych chwilach, w których czuje się naprawdę u siebie owym szczególnym poczuciem współwłasności wolnej od zawiści udziałowców i niepewności jutra. Świadomością starego smreka, który w jedno spojony z ziemią korzeniami, wie, że może ją utracić dopiero, gdy nadejdzie drwal. Dla mnie jednym z takich miejsc jest Rusinowa Polana.

Teraz stałem na jej skraju z nierozsądną obawą, czy aby coś się nie zmieniło, czy wszystko jest jak dawniej. Ale nikt się nie targnął na spokój Gerlacha i Rysów, tuliły się do siebie okutane w siwe baranice Wołoszyny, smukliła Gęsia Szyja. Żaden pedant nie wyzbierał polodowcowych głazów, nierzeczywiście obłych w tym świecie gotyckiej strzelistości. Godnie starzejące się szałasy, przycupłe w połatanych śniegiem cuchach, uradzały niespiesznie o miniętych czasach.

 

Szałas Rusinów z Gronia, udostępniany mi przez życzliwych gazdów, wyróżniał się w tym sędziwym towarzystwie pyszałkowatą niemal wykwintnością. Nieuszczuplona mechoptyka, niedziurawy dach, w oknie szybki, a wewnątrz żelazna kuchenka zwana familiarnie „kozą”. Przyznaję, że zamieszkiwanie w takim komforcie przychodziło mi nie bez wstydliwego zmieszania. Dlatego, by przywrócić o sobie dobre mniemanie, co jakiś czas przenosiłem się do opodal stojącego szałasu bacy Murzyńskiego, w którym wymiana powietrza nie była ograniczona przesadną szczelnością drewnianej konstrukcji, watra ogrzewała duszę, a strawę mogłem warzyć w ulubionym kotliku wiszącym na poręcznej „jadwidze” własnego strugania.

Na święta Wielkanocne zjechali przyjaciele. Gwarno zrobiło się w szałasie, zwłaszcza, że pogoda nie podarzyła i nikogo nie ciągnęło do dłuższych spacerów. W Murzańskiego bacówce, z Lechem i Jędrkiem odczynialiśmy przy watrze niechętną aurę. Nasze czary w końcu pomogły. Ale w Wielką Niedzielę jeszcze siąpiło na zmianę z mokrym śniegiem. Zalegliśmy więc w przyjemnym cieple bijącym od „kozy”, poddając się świątecznemu nastrojowi i rygorom obrzędowego obżarstwa.

Kończyły się drwa, wziąłem zatem „krucafuksa” – ciupagę moją serdeczną, stary kłobuk wcisnąłem na głowę, kożuszek na grzbiet, i poskoczyłem do lasu okrzesać jakiegoś sucharza.

 

Gdy z naręczem szczap zbliżałem się do szałasu, stał przy nim młody góral. Obaj byliśmy zaskoczeni. On, że zimą góral siedzi na hali, ja, że w taką przykrą porę i święto górala  na halę coś przygnało.

 - Sceńść Boze – grzecznie przywitał się przybysz.

 - Daj Panie Boze.

 - Gości mocie na sałasie? - zapytał domyślnie.

 - Mom – nie spieszyłem się z rozwinięciem tej kwestii.

To wom cepry choć kie dutków ostawiom! – rozpromienił  się, znalazłszy wreszcie motywację mojej tu obecności.

 - Nie ostawiom, bo to swoi. Od swoik dutków nie biere.

... – zmarkotniał.

 - Siednijciez – zaprosiłem gościa na przyzbę, gdzie wcześniej złożyłem trzaski. Przysiedliśmy na ławie. Zakurzyłem fajkę.

Za ścianą ścichły rozmowy. Wszyscy nasłuchiwali.

 - To wasa hola? – podjął rozmowę młody.

 - Nie moja, ino stryka – odpowiedziałem ostrożnie i, by nie prowokować milczeniem następnego pytania, na przyład – którego stryka?, sam zagadnąłem:

 - A wy tu ... za cym?

Okazało się, że pzyjechał z życzeniami do siostry, która jest pielęgniarką w Zakopanem.

 - A tu przisełek pożreć na wirchy! – zakończył po prostu.

Hej, podobał mi się ten chłopak. Na siostrzynej stancji pewnie zacisznie i smaczne wypieki, a on tyrpie się parę godzin w tej plusze tylko po to, by se ku wirchom popatrzeć. Był tu pierwszy raz.

 - Tatuś godali, co tu kansi som  Piencistawy.

 - Hań som – podniosłem rękę ku Krzyżnemu.

Popatrzył. Zmilczał chwilę.

 - Hej prec – powiedział jakoś wolno.

 - Prec. I śniegu nasuło ...

 - Owce tu wyganiocie? – podjął po gospodarsku.

 - Wyganiom i nie wyganiom – kluczyłem z konieczności – teroz to Park goni. Murzański hań pasie – pokazałem ku Wierch Porońcowi – to co rok mo sprawe.  - A wyście pewnie z Ratułowa – zmieniłem temat.

 - A z Ratułowa. Skond wiecie? – był zaintrygowany.

 - A po spince. Robota Kubina.

Andrzej Opacian Kubin z Ratułowa, sławny na Podhalu z pięknych spinek, fajek i ciupag, swoje wroby zdobił w charakterystyczny sposób, odróżniający je od wytworów innego autorstwa.

Młody góral popatrzył na swoją spinkę z nową ciekawością. Pogładził brębolce.

 - E, to sie znocie ... – kręcił głową.

 -  A wy Pietra Styrcule, bace z Cichego, znocie? – poszedłem za ciosem.

 - Pewnie, co znom.. Juhasiłek u niego.

 - Hej, to i jo siedziołek u niego na sałasie, kie bacował na Biescadak. To my som towarzisie! Wincek jestem.

 - Stasek. – uścisnęliśmy sobie dłonie.

Teraz rozmowa potoczyła się wartko. Wspominaliśmy znajomych baców, gdzie jaka trawa, komu wilki owce potargały. Wyszedł ku nam z szałasu Jędrek. obyczajne zapytał:

 - Może byście, gazdo, co zjedli?

 -  A uworz Jendruś jakiej polewki, bo gościa mom.

Mam swoje gęśliki, właściwie oktowkę, prezent od kolegi z Maruszyny. Wożę je ze sobą  dla tych cudnych góralskich nucicek, które tyle lichoty na tym świecie widziały, że i to mi wybaczą, że je tak niecudnie gram. Spały ze mną na afgańskim piachu, na jucznym koniku szły przez Himalaje, co to są górami wielkimi,  ale choćby  jak się jeszcze nadęły  i tak Tatrami nigdy nie zostaną. Teraz wisiały na kołku pod okapem. Dotknął  Staszek strun, delikatnie, z uważaniem.

 - Tatuś tyz mnie ucyli na skrzipcak, ale mi to nie sło – uśmiechnął się przepraszająco – zagrołbyś mi cosi?

 - Co by nie, zagrom.

I jak umiałem najlepiej, wywiodłem „Sabałową staroświecką” Staskowi, towarzyszowi mojemu, co przyszedł tu, na Rusinową Polanę, by popatrzeć na swoje góry. Nasze góry!

Jędruś wyniósł miski z gorącą grochówką. Wzięliśmy się za łyżki. Na ścieżce ukazała się trójka turystów, kobieta i dwóch mężczyzn ... Stateczna dystynkcja ich ubiorów, podkreślona dyskretną ekstrawagancją szczegółów (zamszowe trzewiczki), znamionowała ludzi o ustalonych poglądach, niewrażliwych na chimeryczną zmienność zewnętrzności. Toteż nasz widok musiał ich uderzyć w sam splot słoneczny wyobrażeń o tak zwanej góralszczyźnie. Bo jakże to?! Wiadomo, że szałasy w Tatrach dawno wykarczowane, owce porastają anilaną, a gazdowie gromadzą się nocami w Związku Podhalan na tajnych kursach rodzimej gwary. A tu, śród śniegów, dymiący szałas malowany, górale siedzą na przyzbie i jakby nic zupkę ćpają, pogrywając w przerwach na złóbcokach. Mój bordowy dres i gumiaki, odbiegające od surowego kanonu tradycyjnego stroju tubylców, przydawało tylko tej scenie przewrotnej realności.

Nie zdziwiłem się więc, że pokusa przeżycia egzotycznej przygody rodowodem z Chałubińskiego przemogła nawet niepewność jej zakończenia. Naradzali się teraz gorączkowo. Zapewne chodziło o ustalenie treści powitania dającego chytrze możliwość wejścia w kontakt z dzikimi ludźmi gór. Decyzja była obciążona znacznym ryzykiem, bowiem szeroka literatura przedmiotu daje liczne przykłady, jak zadośćuczynieniem za niezgrabne umizgi naiwnego cepra było huknięcie obuszkiem między uszy przez podrażnionego na wielce delikatnym honorze harnasia.

Ale oto do przodu postąpił nieznacznie jeden z panów, widać człowiek bywały w reglach, i nieco łamiącym się głosem zagadał przymilnie:

 - Przepraszam pana bacę, czy dojdziemy tędy do autobusu?

 Odczekałem stosowną chwilę, poczym bez pośpiechu udzieliłem odpowiedzi:

 - Za znackami, bez las, zondziecie poleku – i nie okazując zainteresowania, całą uwagę skupiłem na wyławianiu groszków z dna aluminiowej miedniczki.

Sztuka się nie udała. Więc znów szybkie szepty, Nawet jakby sprzeczka. I nagle decyzja, Zaczynają schodzić ze ścieżki ku nam. Na twarzach determinacja. Tak pewnie zstępowały ze stoków Kahlenbergu husarskie hufce Króla Jana ku najeżonym szańcom Kara Mustafy. I gdy są już tuż, tuż, dostrzegają na drzwiach moją deszczułkę: „ Uwaga zły świstak”. Nowy entuzjazm!

 - Ach, bardzo przepraszamy pana bacę, ale czy moglibyśmy zobaczyć tego świstaka? To taka okazja. Nigdy nie widzie ...

 - Mozecie, mozecie. Ba uwazujcie, bo straśnie bezkurcyjo wyrośnienty. Ze śtyrdzieści  kilo mu będzie, a jak chyci nogawice, to już nie puści. Ciert jedyn, haj!

 Zapraszam do środka. Wewnątrz ciemno, dym gryzie w oczy. Nasi goście rozglądają się z ciekawością i pewnym lękiem.

 - Jendruś, a kaz je ten nas świstok?

 - Ech, gazdo, tak nam dopiekł, żeśmy go uwiązali na sznurku do smreka. Z Marysinowego kierpca tylko sprzączki zostawił!

 - To se go obeźryjcie idęcy do pekaesu. A teroz ogrzejciez się choć kapke.

Podsunąłem pieńki do siedzenia, sam splunąłem w dłonie, ugniotłem kulkę tytoniu, nabiłem kubinową fajeczkę, zapiekłem w ogniu. Nasi dzielni turyści już się nieco odprężyli i nuże ze mną regularny wywiad przeprowadzać. A to jak przetrzymałem tak srogą zimę, ile mam tu baranów, jak latoś obrodziło itp. Jakie pytanie, taka odpowiedź. Nie krępowałem już niczym sumienia. Z oszczędnych, beznamiętnych zdań powstał scenariusz dreszczowca, w którym obrazy pasowania się ze starą niedźwiedzicą o tuszę owieczki, polowania na kozice z gończym świstakiem, czy wynoszenie z hali śniegu w rękawach cuchy, by zgłodniały kierdel mógł się pożywić zeszłoroczną trawką, stanowiły tylko kanwę dla jeszcze bardziej niesamowitych przygód. Kątem oka obserwowałem Staszka. Był bez zarzutu. Siedział nieporuszony na swoim pieńku, lojalny wobec kolegi nawet w sytuacji pełnej niezrozumiałych aberacji. Natomiast niepokoiła mnie troszkę myśl, że mogę zostać przedwcześnie rozpoznany przez miłych wędrowników, którzy wydali mi się dziwnie znajomi. Nasunąłem na oczy kryzę kapelusza. Czas było kończyć. Ożywiony nikczemnym pomysłem, zapytałem:

 - A zyntycy byście się napili?

Pani z popłochem spojrzała na swego opiekuna. 

- Nie odmawiaj! – zaszeptał gorączkowo, po czym, już głośno, skwapliwie wyjaśnił:

 - To owcze mleko. Bardzo zdrowe. Nigdy nie mieliśmy okazji, więc gdyby baca był tak uprzejmy ...

Byłem tak uprzejmy.

 - Pockojciez malućkom kwile – wyszedłem do sionki, gdzie przechowywaliśmy zapasy żywności. Zaczerpnąłem do kotlika deszczówki, dorzuciłem garść mąki, soli i pieprzu, uzupełniłem wodą spod ogórków i papryki. Zabełtałem i z godnością wniosłem do izby. Rozlałem w kubki.

 - Pijciez – starałem się nadać głosowi odcień naturalnej dobrotliwości. Wypili. Pani zatrzepotała powiekami i z wdziękiem powstrzymała odruch wymiotny. Uśrednioną reakcją panów była majestatyczna blokada żuchwy i nagła szarość cery. Cierpiałem wraz z nimi. Świadomość, że pogrążam się w otchłań nieprawości, była mi równie wstrętna, jak ciecz, którą oni gwałcili swoje jelita. Ale na zejście z tej zbójnickiej ścieżki było już za późno.

Wymownym uderzeniem ciupagi w dyle spowodowałem, że kubki znów podskoczyły ku ściśniętym wargom. Teraz rozpaczliwie szukali sposobów uniknięcia dalszej tortury.

 - Świetna żętyca, ale jeszcze chłodna, a my jesteśmy trochę przemarznięci.  - Dziękujemy ślicznie.

Błądzicie owieczki – pomyślałem – i serdecznie rzekłem:

 - E, tym się nie turbujcie. Jo wom zawarze.

Postawiłem garczki na blasze. Uprzedziłem moment gęstnienia ciasta i rozdałem je na powrót. Sądząc po minach biesiadników Sokrates przyjmując puchar cykuty miał lepsze samopoczucie. Z pierwszym łykiem zerwali się z miejsc z objawami hamowanego obłędu.

 - To my już  sobie pójdziemy. Dziękujemy bardzo za gościnę, za żętycę.

Wyciągnęli aparat fotograficzny.

 - Jeszcze taką prośbę wielką mamy. Czy baca  zechciałby sfotografować się z nami? Z gęślikami. Na pamiątkę...

Wyszedłem przed szałas. Siadłem na przyzbie udrapowany na Sabałę. Pani z prawej, pan z lewej. Strzeliła migawka. Panowie zmienili się szybko rolami. Znów trzask kamery. Z przykrością myślałem o zbliżającym się rozstaniu.

 - Serdecznie panu bacy dziękujemy. Przepraszamy bardzo za kłopot. Do widzenia. – Pan odgrywający rolę przewodnika grupy zrobił krok w moją  stronę, wstydliwie miętosząc w ręku banknot.

 - Chciałbym bacy wynagrodzić żętycę – tłumaczył skonfudowany.

Stałem oparty oburącz na ciupadze.

 - Jo za zyntyce od gości nie biere! Boze wos prowodź.

 - Ale przecież baca ma tylu letników, to dla nich też mleka potrzebuje. Bardzo proszę przyjąć.

Nie wykonałem żadnego gestu. Zatrzymał się pan w pół ruchu, czując niezręczność swego położenia. I widzę, nagle się okręca, w tym zawijasie pieniądze jak oparzony na ławeczce kładzie, raz po raz się kłaniając, tyłem do swoich bieży. Jeszcze mi z daleka zamachali. Serdecznie. Z ulgą. Do zbawczych zarośli było niedaleko.

Cisza. I znienacka wesołość rubaszna, dotąd tłumiona, wstrząsnęła szałasem. Wyjąwszy Staszka. Odprowadził mnie na bok i konfidencjonalnie zapytał:

 - Ty, Wincek, a skondeś wzion teroz zyntyce?

 - Podź haw, to ci pokoze – i poprowadziłem go do sionki.

Gdy pojął już mój improwizowany system pędzenia żętycy bez udziału owczego wymienia, załamał się nagle jego dotychczasowy stoicyzm. Jął rechotać, bijąc się z uciechy po udach.

 - Hej, pasołek owce u róznyk baców, ale żeby wtory tak ceprów zrobieł i jesce za to dutki wzion, to jek nie widzioł! – i uścisnąwszy mnie, ruszył raźno ku dolinom. Szedł równym, lekko  kołyszącym się krokiem. Już znikał za fałdą terenu, gdy wydawało mi się, że kręci jeszcze głową.

 

Nie ma już głównego świadka tych wydarzeń, Rusinowego szałasu. Zgorzał kilka  lat później.

Rad bym kiedyś spotkać ową trójkę sympatycznych ludzi – fascynatów tajemniczego, hyrnego bytowania wysokogórskich pasterzy, i przeprosić za płochy żart. W zadośćuczynieniu stawiam mocną, aromatyczną herbatkę z samowara. Bez żadnych dodatków!