Z Y N T Y C A
Kiedy otrząsnąwszy się pewnego dnia z dławiących snów, niespodziewanie poczułem pod owłosieniem czaszki jakoweś dreptania, szelesty i cichutkie kląskanie, wiedziałem już co nastąpiło. To po zimie znów ścieliły sobie gniazdo wiosenne niepokoje.
Wybiegłem na miasto. Z dziur w asfalcie, spomiędzy pęknięć chodnikowych płyt, znad mściwie zadeptywanych trawników unosił się ku niewidocznemu słońcu nieśmiały zapach wilgotnej ziemi. Zapach ziemi rodzicielki.
Chyżo spakowałem plecak, chwyciłem ciupagę w garść, i w przebraniu ubogiego pielgrzyma udałem się chyłkiem na dworzec.
Przebiegałem las. Jak jeleń niecierpliwie wycierający scypuł o szorstkie konary, gubiłem na mijanych spiesznie chropawych pniach świerków i zadziorach wykrotów resztki miastowych spraw, strzępy betonowego krajobrazu, aromat śmietników i jazgot ulicy. Aż „opleśniałej zbywszy się kory” stanąłem napośród polany.
Zapewne każdy przechowuje w duszy obraz miejsc, do których tęskni, wraca pamięcią w skołatanych chwilach, w których czuje się naprawdę u siebie owym szczególnym poczuciem współwłasności wolnej od zawiści udziałowców i niepewności jutra. Świadomością starego smreka, który w jedno spojony z ziemią korzeniami, wie, że może ją utracić dopiero, gdy nadejdzie drwal. Dla mnie jednym z takich miejsc jest Rusinowa Polana.
Teraz stałem na jej skraju z nierozsądną obawą, czy aby coś się nie zmieniło, czy wszystko jest jak dawniej. Ale nikt się nie targnął na spokój Gerlacha i Rysów, tuliły się do siebie okutane w siwe baranice Wołoszyny, smukliła Gęsia Szyja. Żaden pedant nie wyzbierał polodowcowych głazów, nierzeczywiście obłych w tym świecie gotyckiej strzelistości. Godnie starzejące się szałasy, przycupłe w połatanych śniegiem cuchach, uradzały niespiesznie o miniętych czasach.
Szałas Rusinów z Gronia, udostępniany mi przez życzliwych gazdów, wyróżniał się w tym sędziwym towarzystwie pyszałkowatą niemal wykwintnością. Nieuszczuplona mechoptyka, niedziurawy dach, w oknie szybki, a wewnątrz żelazna kuchenka zwana familiarnie „kozą”. Przyznaję, że zamieszkiwanie w takim komforcie przychodziło mi nie bez wstydliwego zmieszania. Dlatego, by przywrócić o sobie dobre mniemanie, co jakiś czas przenosiłem się do opodal stojącego szałasu bacy Murzyńskiego, w którym wymiana powietrza nie była ograniczona przesadną szczelnością drewnianej konstrukcji, watra ogrzewała duszę, a strawę mogłem warzyć w ulubionym kotliku wiszącym na poręcznej „jadwidze” własnego strugania.
Na święta Wielkanocne zjechali przyjaciele. Gwarno zrobiło się w szałasie, zwłaszcza, że pogoda nie podarzyła i nikogo nie ciągnęło do dłuższych spacerów. W Murzańskiego bacówce, z Lechem i Jędrkiem odczynialiśmy przy watrze niechętną aurę. Nasze czary w końcu pomogły. Ale w Wielką Niedzielę jeszcze siąpiło na zmianę z mokrym śniegiem. Zalegliśmy więc w przyjemnym cieple bijącym od „kozy”, poddając się świątecznemu nastrojowi i rygorom obrzędowego obżarstwa.
Kończyły się drwa, wziąłem zatem „krucafuksa” – ciupagę moją serdeczną, stary kłobuk wcisnąłem na głowę, kożuszek na grzbiet, i poskoczyłem do lasu okrzesać jakiegoś sucharza.
Gdy z naręczem szczap zbliżałem się do szałasu, stał przy nim młody góral. Obaj byliśmy zaskoczeni. On, że zimą góral siedzi na hali, ja, że w taką przykrą porę i święto górala na halę coś przygnało.
- Sceńść Boze – grzecznie przywitał się przybysz.
- Daj Panie Boze.
- Gości mocie na sałasie? - zapytał domyślnie.
- Mom – nie spieszyłem się z rozwinięciem tej kwestii.
- Owce tu wyganiocie? – podjął po gospodarsku.
- Wyganiom i nie wyganiom – kluczyłem z konieczności – teroz to Park goni. Murzański hań pasie – pokazałem ku Wierch Porońcowi – to co rok mo sprawe. - A wyście pewnie z Ratułowa – zmieniłem temat.
- A z Ratułowa. Skond wiecie? – był zaintrygowany.
- A po spince. Robota Kubina.
Andrzej Opacian Kubin z Ratułowa, sławny na Podhalu z pięknych spinek, fajek i ciupag, swoje wroby zdobił w charakterystyczny sposób, odróżniający je od wytworów innego autorstwa.
Młody góral popatrzył na swoją spinkę z nową ciekawością. Pogładził brębolce.
- E, to sie znocie ... – kręcił głową.
- A wy Pietra Styrcule, bace z Cichego, znocie? – poszedłem za ciosem.
- Pewnie, co znom.. Juhasiłek u niego.
- Hej, to i jo siedziołek u niego na sałasie, kie bacował na Biescadak. To my som towarzisie! Wincek jestem.
- Stasek. – uścisnęliśmy sobie dłonie.
Teraz rozmowa potoczyła się wartko. Wspominaliśmy znajomych baców, gdzie jaka trawa, komu wilki owce potargały. Wyszedł ku nam z szałasu Jędrek. obyczajne zapytał:
- Może byście, gazdo, co zjedli?
- A uworz Jendruś jakiej polewki, bo gościa mom.
Mam swoje gęśliki, właściwie oktowkę, prezent od kolegi z Maruszyny. Wożę je ze sobą dla tych cudnych góralskich nucicek, które tyle lichoty na tym świecie widziały, że i to mi wybaczą, że je tak niecudnie gram. Spały ze mną na afgańskim piachu, na jucznym koniku szły przez Himalaje, co to są górami wielkimi, ale choćby jak się jeszcze nadęły i tak Tatrami nigdy nie zostaną. Teraz wisiały na kołku pod okapem. Dotknął Staszek strun, delikatnie, z uważaniem.
- Tatuś tyz mnie ucyli na skrzipcak, ale mi to nie sło – uśmiechnął się przepraszająco – zagrołbyś mi cosi?
- Co by nie, zagrom.
I jak umiałem najlepiej, wywiodłem „Sabałową staroświecką” Staskowi, towarzyszowi mojemu, co przyszedł tu, na Rusinową Polanę, by popatrzeć na swoje góry. Nasze góry!
- Nie odmawiaj! – zaszeptał gorączkowo, po czym, już głośno, skwapliwie wyjaśnił:
- To owcze mleko. Bardzo zdrowe. Nigdy nie mieliśmy okazji, więc gdyby baca był tak uprzejmy ...
- Pijciez – starałem się nadać głosowi odcień naturalnej dobrotliwości. Wypili. Pani zatrzepotała powiekami i z wdziękiem powstrzymała odruch wymiotny. Uśrednioną reakcją panów była majestatyczna blokada żuchwy i nagła szarość cery. Cierpiałem wraz z nimi. Świadomość, że pogrążam się w otchłań nieprawości, była mi równie wstrętna, jak ciecz, którą oni gwałcili swoje jelita. Ale na zejście z tej zbójnickiej ścieżki było już za późno.
Wymownym uderzeniem ciupagi w dyle spowodowałem, że kubki znów podskoczyły ku ściśniętym wargom. Teraz rozpaczliwie szukali sposobów uniknięcia dalszej tortury.
- E, tym się nie turbujcie. Jo wom zawarze.
Postawiłem garczki na blasze. Uprzedziłem moment gęstnienia ciasta i rozdałem je na powrót. Sądząc po minach biesiadników Sokrates przyjmując puchar cykuty miał lepsze samopoczucie. Z pierwszym łykiem zerwali się z miejsc z objawami hamowanego obłędu.
- To my już sobie pójdziemy. Dziękujemy bardzo za gościnę, za żętycę.
Wyciągnęli aparat fotograficzny.
- Podź haw, to ci pokoze – i poprowadziłem go do sionki.
Gdy pojął już mój improwizowany system pędzenia żętycy bez udziału owczego wymienia, załamał się nagle jego dotychczasowy stoicyzm. Jął rechotać, bijąc się z uciechy po udach.
- Hej, pasołek owce u róznyk baców, ale żeby wtory tak ceprów zrobieł i jesce za to dutki wzion, to jek nie widzioł! – i uścisnąwszy mnie, ruszył raźno ku dolinom. Szedł równym, lekko kołyszącym się krokiem. Już znikał za fałdą terenu, gdy wydawało mi się, że kręci jeszcze głową.
Nie ma już głównego świadka tych wydarzeń, Rusinowego szałasu. Zgorzał kilka lat później.
Rad bym kiedyś spotkać ową trójkę sympatycznych ludzi – fascynatów tajemniczego, hyrnego bytowania wysokogórskich pasterzy, i przeprosić za płochy żart. W zadośćuczynieniu stawiam mocną, aromatyczną herbatkę z samowara. Bez żadnych dodatków!