ALPY 2010    14.08 - 5.09.2010

Po 5 latach od tragicznie zakończonej F wyprawy w Alpy, zbieramy się ponownie. Nie do wiary, że Krzysztof nie tylko znowu chodzi - co prawda na dłuższe spacery z laską - ale też i jeździ na nartach. Imponująca jest ta motywacja mojego kolegi. I jeszcze Hania, odważnie decydująca się na góry, chociaż z niewielkim górskim stażem. I ja z nieprzewidywalnym stanem serca i spadkiem kondycji po dłuższym zażywaniu prochów. I 19-to letni Passat kombi Krzysztofa, od marca przez niego „testowany”, ale drzemiące w nim mankamenty właśnie w sierpniu zdecydowały się ujawnić. Co prawda po wymianie hurgoczącego łożyska, ale z mrugającą systematycznie czerwoną lampką sugerującą, że silnik się przegrzewa, ze skrzynią ze zbyt niskimi biegami, i trochę dziwacznie zgrzytającą dźwignią biegów. No i odpowiednio wyładowany bagażem. Poniewczasie okazało się, że to migające światełko było sygnałem Anioła Stróża… Krzysztof uwielbia wielogodzinne nocne jazdy samochodowe, z ułańską fantazją nie przejmuje się też rzeczami i realiami. Ale ma wielki dar wynajdywania rzeczywiście interesujących miejsc na trasie i zna Alpy. Hania uwielbia ostre dysputy światopoglądowe i polityczne. Na mojego kolegę wpływ mam niewielki i pozostaje mi tylko od czasu do czasu irytacja. U Hani zastrzegłem unikanie dysput, które niemal zawsze prowadzą do kwasów towarzyskich. Co tam, będzie OK… Jechaliśmy z mapami GPS w Garminie – co ułatwiło potem analizę przebytej drogi i ustalenie lokalizacji współrzędnych punktów, które teraz możemy polecić następcom - jako miejsca biwaków. Oraz z mapami Armii Czerwonej 500 000 na MIO.

 

Wyjazd w sobotę 14.08 późnym wieczorem. Nad ranem, na przedmieściach Kostrzyna nasilające się hurgoty: przedni hamulec. Kiepsko, bo jest czwarta rano, niedziela i wielkie święto. Do Niemiec nie ma co wjeżdżać, w Kostrzynie wszystko zamknięte. Jedziemy wzdłuż granicy na południe. Po drodze znajdujemy sympatycznego mechanika, który podejmuje się jazdy do Słubic i poszukania właściciela sklepu z częściami samochodowymi w celu nabycia nowych klocków hamulcowych. Po 13-ej ruszamy w dalszą drogę przez interesujący mnie od dawna Spreewald (Lubbenau), łużycką krainę plątaniny rzek, kanałów i śluz. Ale na mój gust za bardzo to wszystko zagospodarowane i zorganizowane (ale może dalej od szosy jest bardziej urokliwie). Na autostradzie nasz kierowca jedzie z fantazją 113 km/h (a przed Dreznem prawie 130; niestety, tym razem mam dowód na GPS). Silnik się przegrzewa i od tego momentu robi to co trochę, nawet przy wolniejszej jeździe. Mijamy Drezno, zbaczamy do Miśni bardzo interesująco położonej na wzgórzach.

Ponownie przez Drezno na S; znajdujemy pod wieczór bardzo sympatyczny biwak w Rudawach - Erzgebirge, nad małym jeziorkiem, z dużą wiatą i miejscem na ognisko N50049,560’ E13036,980’. Następnego dnia 16.08 podejrzane zachowanie układu wydechowego i chłodzącego: temperatura szybko wzrasta. Tak daleko nie zajedziemy. W warsztacie za głupią wymianę termostatu życzą sobie 100E! Jest podejrzenie nieszczelności w silniku, co byłoby sprawą poważną. Skręcamy w stronę (tańszych) Czech, zatrzymując się co kilkanaście kilometrów. W Litvinowie warsztat stawia paskudną diagnozę: przepalona uszczelka, przedmuch do układu chłodzenia. Konieczność zdjęcia głowicy i zawiezienia jej do szlifowania; potrwa to 3 dni i będzie kosztowało połowę ceny samochodu… Nie mamy wyboru: zabieramy plecaki na te 3 dni, wsiadamy w pociąg i - po przesiadce w Teplicach z ozdobnym dworcem

- przez Usti nad Labem jedziemy w przełom Łaby. Wysiadamy o zmierzchu w Povrly. Wąskie dno głębokiej doliny, ruchliwa droga, podmokłe po powodzi brzegi rzeki nie rokują dobrego noclegu. Rozkładamy się po 22-ej w przyleśnym krańcu wioski Dobkovice, pod latarnią. 17.08 po 6-tej ruszamy w górę na wyżyny; pogoda się wyraźnie psuje. Po 16-ej rozkwaterowujemy się na sympatycznej werandzie przebudowywanej daczy, pośrodku rozległego pastwiska z fantastycznym, dalekim widokiem, niemal niewidoczni z pobliskiej drogi.

Udała się nam ta kwatera, bo deszcz pada co trochę do końca dnia i przez noc. 18.08 podczas schodzenia do Decina, mamy telefon z warsztatu z dobrą wiadomością o wcześniejszym finale naprawy. Pod wieczór odbieramy samochód. Brakowało jednej śruby skręcającej silnik, co mogło wspomóc awarię i przepalenie uszczelki. Do tego zbyt wysokie obroty silnika spowodowane niedopasowaną skrzynią biegów (silnik dieslowski – skrzynia od benzynowego) oraz ułańską fantazją… Co było główną przyczyną, nie ustalimy. Ale gdyby awaria nastąpiła w Szwajcarii, to tańsze od naprawy byłoby pewnie ekspresowe sprowadzenie trzech jucznych wielbłądów z Maroka. I jak nie wierzyć w Anioła Stróża i jego czerwone światełko? Ruszamy o 17.30 na SW. Na nocleg zbaczamy w rejon zameczku Straż n/Ochrzi, gdzie znachodzimy wiatę ze stolikiem przy lokalnej drodze. 19.08 przez Karlsbad  Krzysztof prowadzi do miasteczka Loket, które okazuje się prawdziwą perełką urbanistyczną: ulokowane na skalnym półwyspie (zakolu) rzeki Ohre, strome uliczki, urokliwe domy, zamek.

Za Franzbadem zjazd do błotnych wulkaników Soos.

Cheb, Niemcy, dalej autostradami na Monachium. Silnik zachowuje się dziwacznie: po przekroczeniu pewnej temperatury dalej grzeje się już błyskawicznie! Okazuje się, że po wcześniejszej, wymuszonej przez Krzysztofa (ciągłej) pracy wentylatora przy chłodnicy, przewody zasilające go zostały odwrotnie podłączone i wentylator zamiast wspomagać przepływ powietrza przez chłodnicę – blokuje go… Po korekcie, z autostrady 96 skręcamy w boczne drogi przed Garmisch Partenkirchen. Bezskuteczne szukanie miejsca nad którymś z jeziorek; spanie w chłodną noc na parkingu „ławeczkowym” N47028,958’ E11016,524’.  

20.08 lokalnymi drogami zjazd w dolinę Innu kilkanaście km W od Innsbrucka. Zjazd na S w dolinę Ötztal, gdzie nad brzegiem strumienia robimy obiad (niezłe miejsce na ew. biwak  bliższy N47011,820’ E10054,480’  i  N47002,360’ E10059,110’ dalszy). Powrót w dolinę Innu i w Immst ponownie skręt na S w dolinę Pitztal i w prawo podjazd na przełęcz Pillerhöhe (1558 m). Po obu stronach przełęczy dolina Innu, która tutaj mocno wygina się na północ, a ta przełęcz to droga „na skróty”. W okolicy jest sporo szlaków turystycznych, postanawiamy zatemw ramach adaptacji zrobić kilkugodzinny rekonesans. Na parkingu stoją wystawione używane górskie buty bez sznurowadeł – a więc jednoznaczna oferta do wzięcia. Okazało się potem, że pasują jak ulał na moje nogi i sprawują się doskonale.

Po 20-tej zjeżdżamy drogą trawersującą nieco w dół, na SE, szukać miejsca na nocleg. Mijamy urocze szałasy, ale miejsce do zaparkowania samochodu znajdujemy trochę niżej, a po kolacji Krzysztof podwozi mnie kilkaset metrów z powrotem, gdzie stoją najtańsze miejsca hotelowe w Alpach. Są to stajenki-szopy dobrze chronione przed deszczem; bez problemu układam się w środku, jest wspaniale sucho, świeci potężny księżyc. Krzysztof, jak zwykle, przerabia swoje kombi na campera; graty z bagażnika na przednie siedzenia, tylna kanapa do poziomu, wyrównanie uskoku specjalnie zabranym styropianem, materace, śpiwory i sen. Jeśli postój jest (a prawie zawsze był) przy stole biwakowym, to jest pełen komfort.

21.08 zjazd do dol. Innu i po kilkunastu kilometrach podjazd wciętą malowniczo i śmiało w pionową skałę drogą w stronę Włoch.  Zatrzymujemy się przy włoskiej twierdzy Nauders kontrolującej w XIX w. tę  przeprawę. Od czasów rzymskich (Via Claudia Augusta) jest to jedna z najważniejszych przepraw przez Alpy. W terenie są czytelne ślady rzymskiej drogi, ale szkoda nam czasu na ich odszukiwanie. Zwiedzamy tunele i wycięte w skale półki poprzedniego wariantu trasy.  

Nowy tunel położony jest tuż obok starego, idziemy kilkaset metrów (doskonałe miejsce na biwak jest na cypelku starej drogi, po zachodniej stronie istniejącego tunelu N46 55,290’ E10 29,480’). Już we Włoszech, na rozległej przełęczy, nad pięknym jeziorem Resia zasiadamy przy stoliku z sielskim widokiem na góry.

Za masyw Ortleru przejeżdżamy przez Santa Maria im Münstertal w Szwajcarii serpentynami stromej widowiskowej drogi na przeł. Umbrial (2501 m)

obok przeł. Stelvio, ale o 257 m niżej. Równie stromy zjazd serpentynami w kierunku Bormio (1200 m), a dalej kilkanaście km na NW i na 2000 m, do uroczej doliny di Fraele z dwoma jeziorami zaporowymi Carcano i dalej Giacomo stanowiącymi podobno największy w Europie układ zasilający elektrownię położoną kilkanaście kilometrów stąd.

Zajeżdżamy na jedno z licznych tu miejsc wypoczynkowych (2000 m), stoliki, paleniska, wiata, a wszystko otoczone lasem  wysokopiennej kosodrzewiny, gdzie zastajemy bardzo liczne towarzystwo niedzielne. N46031,050’ E10020,015’. Przygotowania do duszenia grzybów (rydze zebrane jeszcze w Austrii) budzą zainteresowanie Włochów. Na deklarację, że jesteśmy Polakami - wybuch entuzjazmu: jeden z nich jeździł po Polsce i bardzo mu się podobała, drugi wspomina Oliwę, oczywiście Papież „Super-Star”.

Na naszym stole pojawia się porcja smażonych kabaczków, duża butla wina, gorgonzola, suszona polędwica, ciasto z owocami. Ale wszystko tonie w okazywanej serdeczności. Doradztwo i propozycje tras na jutro. Wieczorem cały „area picnik” jest do naszej dyspozycji. Pogoda na tyle pewna, że wszyscy śpimy pod gołym niebem.

22.08 idziemy na lekko w góry. Celem jest rejon umocnień z I wojny światowej w okolicy przeł. Pedenoletto (2790 m) i Forcola. Początkowo idziemy dnem doliny, a potem duża pętla. Na rozejściu moi towarzysze najpierw zabawiają się w godzinną kąpiel (ależ masochiści: w zimnym strumieniu; a nie lepiej to było w podgrzanej wodzie na biwaczku?), a potem marudzą przy podejściu. Jest to szlak popularny wśród górskich rowerzystów, których kilkudziesięciu mijam po drodze na tyle stromej, że ja pieszo idę tu ze sporym wysiłkiem.

Wcale nie mam pewności, czy moi towarzysze będą iść dalej, a że droga jest łatwa – więc powoli, ale systematycznie podchodzę na halę z owczarnią i czekam tu godzinę bezskutecznie. Dalej nieco nudne podejście na przełęcz 2790 m.

Zejście pod wieczór na biwak z poprzedniego dnia. Hania już jest po samotnym wycofaniu się z owczarni, a Krzysztof dociera jako ostatni po przejściu całej pętli. Tym razem śpię pod osłoną wiaty, bo poprzednia noc była bardzo wilgotna.

23.08 przed 9 podjeżdżamy w głąb doliny wzdłuż owych dwóch malowniczych jezior. Stąd samochód pojedzie drogą okrężną w dół, a ja podejdę skrótem doliną, z umiarkowanym przewyższeniem ok. 400 m, do Livigno. Turystyczna magistrala uczęszczana podobnie jak Magistrala w słowackich Tatrach. Na końcu doliny spotkanie z załogą samochodu, która w międzyczasie napełniła bak wolnocłowym paliwem w Livigno. Schodzimy tam razem. Jazda najpierw na południe, potem łukiem na północ, kierunek Szwajcaria; znowu wysoka przełęcz, zjazd do dol. Innu (dla Szwajcarów to Emst) i na Albulapaß (2312 m) w Alpach Retyckich (Albula – Alpen). szukając lokum na noc. Za przełęczą dwa malownicze jeziorka polodowcowe. Górne na terenie prywatnym, ale właściciel, miejscowy farmer podpowiada biwak nad dolnym. Bardzo piękne miejsce: urocze, czyste jezioro doskonale zagospodarowane, liczne ławeczki, paleniska z rusztem i piękny widok na góry. N46035,040’ E09047,014’.

Niemiła niespodzianka, bo napełniona przed wyjazdem butla gazowa jest pusta. Będziemy więc palić małym zapasem benzyny w rosyjskim prymusie -„kostce”, a prócz tego zupełnie awaryjnie mam 2 porcje propanu po 250 ml. Tymczasem wykorzystujemy miejscowe palenisko. Wisi wielki księżyc, a ja rozkładam się na ławce i przykrywam folią. Niestety pogoda haniebnie się psuje, pada z przerwami całą noc, a folia okazuje się niedostatecznie odporna na ciężkie krople spadające z pobliskiego modrzewia. 24.08 rano śpiwór mam podmoknięty. Ale jest słońce z bajecznym widokiem. Chmurzy się ponownie; zjeżdżamy wzdłuż krętej trasy kolejowej koło Thusis, trochę w bok. Tu rzeka Hinterrhein (dopływ Renu) przeżyna się głębokim i wąskim kanionem (tak wąskim i głębokim, że miejscami - patrząc pionowo w dół - nie widzi się wody) przez dawny próg doliny lodowcowej.

Tu Rzymianie też wykuli drogę. Na jednym takim trawersie ustawiono makiety grupy Rzymian. Kilka kolejnych wariantów drogi nowożytnej. Kamienny most z 1739 r. łączący przeciwległe krawędzie kanionu ok. 200 m nad dnem nie ma nawet 20 m długości. Zjeżdżamy do dol. Renu. Po drodze też urokliwy jego przełom przez próg doliny lodowcowej, ale zupełnie inny. Nie tak wysoki, szerszy i zupełnie inne skały. Ale pociąg jadący dołem widziany z góry wygląda jak dziecinna zabawka. W górnym fragmencie doliny stary (z 1857 r.), długi na 61,60 m, drewniany most nad bocznym dopływem.  Podjazd na przełęcz i śniadanie nad jeziorkiem obok ruchliwej trasy zębatej kolei przez przeł. Oberalp (2040 m) w kierunku Andermattu. Z Andermattu zjazd kanionem rzeki Reuss na północ.

Droga niezmiernie widokowa, szczególnie kiedyś sławna Akserstrasse wykuta w pionowych skałach opadających do dużego jeziora Fierwaldstadter See (nad jego drugim krańcem leży Lucerna). Gdy nie było jeszcze tej Akserstrasse, armia Suworowa miała spore problemy z przeprawieniem się tędy z Włoch do Niemiec. Dobre miejsce na biwaczek N46055,630’ E08036,870’ (tuż za tunelem na objeździe starej trasy stolik, ławeczki, miejsce na namiot; jest zacisznie i nieprawdopodobny widok z urwiska na jezioro). Ten nasz odskok miał charakter rekonesansu; wracamy na Andermatt, duży podjazd na przeł. Furka (2431 m).

Na przełęczy przenikliwe zimno, wiatr, opuszczony zajazd, kilka baraczków. Stąd obserwujemy linię kolejową z tunelem pod przełęczą. Tu linki do filmów kolejowych ze Szwajcarii: F http://www.youtube.com/watch?v=yJMEDJVDro0&feature=fvw     http://www.youtube.com/watch?v=311qTaAxn_k&feature=related    

Na noc zjeżdżamy kilometr niżej w bardziej zaciszne miejsce niedaleko opuszczonych instalacji wojskowych.

Rano 25.08 w ostrym słońcu wspaniałe widoki aż gdzieś pod Mt. Rosa i Dom nad Zermattem. Zabieramy sprzęt i z pewnymi komplikacjami idziemy na pobliski lodowiec Rodanu. Zejście piarżystym stokiem moreny bocznej okazało się nieco żmudne - chociaż od tej strony nie ma szczeliny brzeżnej - i staję na skraju dopiero w południe. Lodowiec jest „goły” - bez śniegu na powierzchni, a więc liczne szczeliny są widoczne, i droga bezpieczna. Poprzez jeziorka i rozpadliny prześwituje piękny błękit. Lód jest szorstki, z dobrą przyczepnością butów, więc na razie nie wymaga raków.

Jednak pozostała dwójka zakłada na buty owe żelastwa (dobre 45 minut marudzenia, ale przecież nie po to nosiliśmy ten sprzęt, aby teraz go nie założyć…). Czekając na Krzysztofa gotuję błyskawiczną zupkę na gazie ustawionym na lodzie. Pod górę lodowca idzie się nieźle, ale zaczyna być nieco późno i decydujemy się na powrót tym razem drugą jego stroną, gdzie jest wprawdzie nie wysoki, ale ładny uskok lodowca z serakami. Tu już raki i czekan okazują się niezbędne. Niżej, przy szosie, hotelu i pawilonie w czole lodowca od „niepamiętnych czasów” wyrąbywany jest błękitny korytarz jako turystyczna atrakcja. Droga specjalnie została poprowadzona obok lodowca. Dawniej przyjeżdżało się tu specjalnymi karocami zaprzężonymi w 5-6 koni. Lodowiec - nie tak jak obecnie - zaczynał się kilkaset metrów za hotelem powyżej progu wiszącej, bocznej dolinki, a całą swoją  masą piętrzył się nad hotelem i obok niego kilkusetmetrową kaskadą opadał na dno walnej doliny Goms. (Ale nie będzie to trwała atrakcja, bo w ciągu ostatnich 20 lat czoło lodowca cofnęło się kilkaset metrów w górę). Ocieplenie klimatu nie budzi żadnych wątpliwości. (zdjęcia niżej zaczerpnięte zostały z: F http://www.physorg.com/news195839998.html  - 1850 i dzisiaj)

Wycieczka była niby łatwa, ale w ciągu 8 godzin doszliśmy tylko na ok. 2450m (maleńki fragment tego pola ciągnącego się na ponad 3000m).

F http://www.youtube.com/watch?v=ofvtxr0r7-E&feature=related

Wieczorem długi zjazd doliną Rodanu na SW i podjazd w kierunku przeł. Simplon. Po drodze malownicza, chociaż szokująca staroświeckością, tradycyjna drewniana zabudowa wiosek.

Znajdujemy niezły parking ze stolikami niedaleko jakiegoś zajazdu. Nadaje się na biwak, ale w czasie manewrowania urywa się cięgno zmiany biegów i pozostajemy z biegiem wstecznym „na stałe”. No, będzie kiepsko: szykuje się kolejna spora naprawa i to w Szwajcarii - nie może być już drożej w Europie… Na razie kolacja. Rano 26.08 Krzysztof rozgrzebuje co się da i potwierdza wieczorną diagnozę. Udaje się bezpośrednio przy skrzyni biegów zmienić ten wsteczny na drugi i tak zjeżdżamy z Simplonu do Włoch do Domodossola.

W upale odszukujemy mechanika, który podejmuje się w ciągu godziny dosztukować urwaną końcówkę. Koszt umiarkowany, bo 40 euro. Zwiedzamy trochę to stare miasteczko i zajeżdżamy pod szpital, w którym 5 lat temu składano drutami i gwoździami kości naszego półprzytomnego przyjaciela przywiezionego w środku nocy szwajcarskim helikopterem, z połamanymi nogami po chojrackiej wycieczce pod Mte Rosa… (W szpitalu jednak z pewnych prozaicznych powodów wolimy się nie pokazywać).

Dla mnie te wspomnienia są wybitnie przykre. Nasz kolega ma nieukrywaną ochotę zobaczyć ściankę, z której wtedy spadł, więc podjeżdżamy doliną w stronę Macugnagi. Po drodze mijamy tak urocze miejsca i wioski, że w pewnym momencie decydujemy się na zjazd na miejsce piknikowe. Bardzo porządna duża wiata N46001,300’ E08013,140’ z kilkoma stolikami, łazienką i wodą skłania do dłuższego postoju, mycia, prania i wieczornej wycieczki w okolicy. Wyjątkowo malownicza jest grupka kilku starych domków krytych łupkiem.

Krzysztof z Hanią schodzą starą drogą prowadzącą zakosami dnem wąskiego kanionu na dno doliny. Tu stary kamienny most nad przełomem rzeki i równie strome podejście na przeciwstok. Pomimo szlaku turystycznego i dużej malowniczości trasa wygląda na prawie nieużywaną. Rano 27.08 kontynuujemy podjazd malowniczą doliną Anzy; pogoda stopniowo się psuje. Do Staffy wjeżdżamy w dość uporczywym deszczu. Z wyjazdu kolejką w góry lepiej zrezygnować, podobnie jak z wycieczki do feralnego miejsca katastrofy. Za to odnajduję stację ratowniczą i dzwonimy do furty. Początkowo obsługa nie rozumie celu najścia, ale po chwili rozpoznaję jednego z ratowników sprzed 5 lat, który doszedł na miejsce wypadku już nocą. Jest i drugi. Przypominają sobie zupełnie dokładnie szczegóły i jest okazja do niedźwiedziego uścisku ratownika z ofiarą.

No, trochę to było wzruszające…  Wyjeżdżamy z Alp, kierunek - Morze Śródziemne, zwiedzamy Vercelli. Zachwyca nas F  bazylika wybudowana w latach 1219 – 1227 (9 lat!). Przez kardynała Guala Bicchieri, który właśnie wrócił z Anglii, gdzie jako legat papieski pomógł Henrykowi III w objęciu tronu. Wdzięcznny król przyznał mu przychody z opactwa Saint Andrew Chesterton Cambridge. Pozwoliły one na wybudowanie bazyliki, klasztoru i szpitala dla pielgrzymów.

Kierujemy się w stronę wschodniego krańca Alp Nadmorskich. Niezły biwak znajdujemy w ich dolnej partii już po ciemku nad strumieniem, z ławeczkami, stolikami i ogniskiem N44018,675’ E07056,375’. 28.08 powrót do nieodległego Vicoforte, zwiedzanie barokowej katedry z największą eliptyczną kopułą w Europie (36 m średnicy). Ja podrzucam w biurze turystycznym akumulator kamery do ładowania. Kiedy wracam, zastaję obiekt zamknięty na głucho do poniedziałku (jest sobota krótko po południ; ależ gapa ze mnie!). Przy pomocy życzliwych chociaż nie rozmawiających po angielsku Włochów (język migowy) zdzwaniam się w Magistratem i odzyskuję zasilanie kamery. Decyzja zjazdu na SE nad morze: poprzez Savonę w stronę Genui. Pamięć i rozum nas chyba opuściły, bo już zapomnieliśmy, że w lecie można przejechać kilkusetkilometrowy odcinek od Marsylii daleko za Genuę nie znajdując nigdzie ani wolnego miejsca do zaparkowania samochodu na poboczu, ani możliwości zejścia na plażę. No, pożal się, Boże, jaka to plaża: wąska i kamienista lub szary piach i tłumy ludzi. Gdzież porównanie z Bałtykiem; tylko, że woda tutaj ciepła i błękitna, palmy… W Genui zwiedzanie starego miasta: romańskie kościoły, wielki port.

Jedziemy o zachodzie słońca na wschód mając nadzieję… Nic z tego: przez dziesiątki kilometrów nigdzie nie ma zjazdu na brzeg. Aż pod Levanto nie ma żadnej możliwości przystanięcia - przestrzegam! Noc przy pokutnych ławeczkach przy drodze.

29.08 Jedziemy drogą krajową nr. 1  (z Rzymu do Francji wzdłuż wybrzeża) do La Spezia. Miasto portowe, umiarkowanie interesujące (kościół wyglądający na romański – konsekrowany na początku XX w. ale może ponownie po konserwacji); na uliczce pikieta partii lewicowej próbuje wręczyć komunistyczne ulotki. Na wzmiankę „z Polski” reagują smętnie: „far away…”, na co odpowiadam: „far away from Communism”. Kwaśne uśmiechy.

Postanawiamy jednak zażyć rozkoszy śródziemnomorskiego Lewantu, jazda na S, na koniec półwyspu do Portovenere. Po drodze piękne widoki z góry na zatokę, na końcu znowu tłumy. Przypadkiem zwalnia się miejsce na parkingu. Wolne 2 metry kwadratowe zatłoczonej plaży. Krzysztof z Hanią zażywają Lewantu po szyję, ja poprzestaję na zamoczeniu kolan. Dłuższa jazda na NE przez Apeniny. Przed nami wspaniale piętrzą się skaliste szczyty pasma Alpi Apuane (M. Pisanino – 1945 m). Za przełęczą Cerreto (1261 m), pośrodku opadającej z niej na północ szerokiej doliny, widoczny jest (odległość 20 km) ostaniec o pionowych ścianach i płaskim wierzchołku – Pietra (skała) Bismantova. Niedaleko Castelnuovo zjeżdżamy pod niego. Szlak z parkingu łagodnie trawersuje pod skałami znachodząc od tyłu łatwe wejście na górę (200m przewyższenia).

Kompletnie płaska łąkowa wierzchowina z imponującym widokiem w dół i w dal. Namiot rozstawiamy przy lokalnej drodze na Cassalgrande. 30.08 kierujemy się na NE w kierunku doliny Padu. W Modenie wspaniała katedra z 1099 r.

F http://it.wikipedia.org/wiki/Duomo_di_Modena

cytat: „Rzeźby katedry w Modenie są integralną częścią kompleksu, a co istotniejsze świadectwem odrodzenia rzeźby monumentalnej we Włoszech, punktem wyjścia dla dalszych artystycznych wydarzeń w północnych Włoszech i poza nimi”.

  fot. K.W.

Omijamy Bolonię, Ferrara. Dolina Padu to krajobraz dziwnie swojski: płaskie poldery, sieć kanałów, stacje pomp i tylko platany zamiast naszych żuławskich lip i klonów.  W centrum Ferrary zamek otoczony fosą.  Za Codigoro, prawie nad brzegiem Adriatyku, biskupstwo Pomposa.

F http://pl.wikipedia.org/wiki/Opactwo_Pomposa

Wspaniała wieża (dzwonnica), kościół (konsekrowany 7 maja 1026 r.) i zabudowania klasztorne. Wszystko wygląda na nieskażony styl romański. Wnętrze kościoła z pięknymi freskami z XIV w. Tu po raz pierwszy zakazy fotografowania. Trudno - będę więc sobie grzeszył. Prawie o zachodzie słońca jazda na północ wzdłuż brzegu. Na horyzoncie grzebień Dolomitów, a od wschodu Alp Julijskich. Do Wenecji tradycyjnie dojeżdża się samochodem do wielkiego parkingu, skąd pociągiem do samego miasta. Ale Krzysztof wypatrzył kiedyś inną atrakcyjną, chociaż dłuższą drogę. Okrążając miasto i lagunę daleko od północy i wschodu – na mierzeję Adriatyku  długo jedziemy po ciemku przez Jessolo  aż do końca mierzei. Po pewnych trudnościach z odnalezieniem campingu Punta Sabioni zostawiamy samochód na parkingu przed nim, zabieramy śpiwory, winko i rozkładamy się na plaży.

Noc wilgotna i chłodna. Rano 31.08 wsiadamy na stateczek, 40 minut płynięcia do Wenecji, 6 euro.

Trudno nie wspomnieć, że za znacznie krótszą F przeprawę stateczkiem z Krynicy Morskiej do Tolkmicka życzono sobie kilka tygodni temu 32 zł. Tyle, że Tolkmicko to nie Wenecja, a Polska nie Włochy. Bezczelna pazerność.

Ze statku wysiadamy na przystani koło Pałacu Dożów i św. Marka. Kolejka do Bazyliki, ale o dziwo nie pobierają tu opłaty, za to skrupulatna kontrola bagażu (pewnie ostrożność przeciw zamachom terrorystycznym), zakaz fotografowania (znowu będę grzeszył, trudno!).

Wędrówka zaułkami, labirynt kanałów, liczne stare  kościoły. Aż prosi się o podkład muzyczny, chociaż nie z Wenecji  ale z epoki: F  http://www.youtube.com/watch?v=-8Y4GsNSVhY&feature=related (prawą myszą otworzyć i zrzucić do ramki...) Trudno pisać o tym mieście sztuki, pieniądza, ale i wojowniczości małego potężnego państewka. Mnie urzekły kolorowe refleksy w wodzie (może w Barcelonie F Gaudi miał podobną inspirację do swojej bajecznej klatki schodowej Casa Batllo (imitacji bez śladu wody). Teraz dopiero zdaję sobie sprawę, że nie zamieściłem opisu pobytu w Barcelonie przed laty!).

A ten obrazek - jak Canaletta...

Zmęczeni rezygnujemy z niezapomnianych widoków miasta o zmierzchu i o 18.30 wracamy do samochodu. Niestety Krzysztof pozostawia obok samochodu plecak z latarką, swetrami i drobiazgami. Celem jest dojazd na nocleg na znaną polanę w Dolomitach. Przeciw dość szaleńczej jeździe zżyma się Hania. Ma rację, bo jesteśmy zmęczeni, Krzysztof przysypia, więc muszę kątem oka śledzić czy kierowca nie zaczyna mrużyć znieruchomiałych oczu i „odpływać”. Około 170 km. Początkowo na NW na Cortina d’Ampezzo, na prawo na Auronzo  i w boczną ślepą drogę w kierunku Tres Cime. Miała rację Hania, że sporo przesadziliśmy, a ja jestem naprawdę zbyt wyrozumiały na ekstrawagancje przyjaciela. Ostatecznie dojeżdżamy po 23.30 na znajomą polanę sprzed 5 lat. Był tu wojskowy przyfrontowy obóz w czasie I wojny. Następnego dnia 1.09 długo doprowadzamy się do porządku: pranie, mycie (no, na tej wycieczcie to prawdziwy ewenement!), gotowanie, duszenie grzybków (rydze wszędzie w okolicy). Podjazd w sąsiednią dolinę kilka km na zachód, w stronę Cortiny. We dwóch idziemy stromym asfaltem w rejon fortyfikacji wojennych na płaskim wierzchołku M. Piana. Odosobniona góra z płaskowyżem (Altipiano) doskonale nadawała się na przekształcenie w fortecę górującą nad doliną, którą Austriacy (razem z nami, z Galicji – na pobliskim cmentarzu wojennym jest sporo polskich nazwisk) mogli zaatakować Włochy.

Jest tu plątanina okopów, stanowisk, wnęk i sztolni. Widok na główny grzbiet Alp, już w świeżym śniegu. Zejście i podjazd kilka km w sąsiednią dolinę. Biwak na zakolu drogi, w pobliżu rzeki. Noc bardzo zimna, rano skorupa lodu na namiocie pomimo, że jest nisko (poniżej 1500m).

2.09 chciałem pierwotnie powtórzyć atrakcyjne podejście sprzed 5 lat w okolicy Tres Cime; nie miałem wtedy szerokiego kąta i nie mogę odżałować niestrzelonych zdjęć wapiennych filarów. Krzysztof oponuje, bo był już tam 2 razy, proponuje rozdzielenie. Ale to zły pomysł na zakończenie wspólnej wycieczki; kończy się to często szukaniem i spóźnieniami. A więc kolejką linową na Cristallo 3000m, i zejście długą ferratą. Moim niewybaczalnym grzechem okazuje się kolejny raz zaufanie do naszego kierownika… Ruszamy bardzo późno; przed 11tą podjeżdżamy na 2917m wyciągiem; sporo świeżego śniegu, kawka w schronisku. O 12 wychodzimy na szlak; rezygnujemy ze szczytu Cristallo, podchodzimy uzbrojonym drabinkami i linami szlakiem, na którym zabawia się marudna 15-osobowa wycieczka włoska. Zabawia się, bo stoją w miejscu blokując przejście. Jak wszędzie w Alpach jakaś przesada w asekuracji. Wszyscy w kaskach (to akurat jest rozsądne, bo kamienie od czasu do czasu fruwają na szlaku), ale każdy ma uprząż z dwoma karabinkami. Najpierw jeden karabinek zapina na linę, posuwa się do najbliższego słupka, przypina drugi na kolejny odcinek liny, odpina poprzedni karabinek i idzie dalej. Szlak na razie nie jest ani zbyt eksponowany ani śliski, więc to tylko strata czasu.

A my też idziemy powolutku; Hania z wielką ostrożnością, w przysiadzie i podparciu ręką. Krzysztofowi laska nie zawsze pomaga, częściej chyba zawadza. Stopniowo szlak obniża się, aby za chwilę znowu podchodzić. Bardzo powolny marsz trwa już ponad 3 godziny, wysokość ciągle oscyluje pomiędzy 2600 a 2800m. Zaczynam się niepokoić, bo tempo jest naprawdę żółwie, wysokość ciągle znaczna, a jeszcze przed nami długa droga. Trzeba liczyć się z nieprzygotowanym biwakiem. Robi mi się gorąco z emocji gdy okazuje się, że towarzysze moi mają tylko puchowe kurtki, a nie zabrali ani rękawic ani płaszczy przeciwdeszczowych (ochrona nie tylko przed deszczem, ale wiatrem i chłodem)! I 2 latarki na 3 osoby (trzecia w plecaku na parkingu koło Wenecji). W Tatrach obowiązuje zasada, że każdy nieprzygotowany przypadkowy biwak powyżej 2000m może być zagrożeniem życia (granica kosówki, a kosodrzewina to ochrona przed upadkiem i potłuczeniem, ochrona przed wiatrem, możliwość rozpalenia ognia); w Alpach jest to ok. 2500m.

Na 2800m jest zdewastowany schron, z przeciekającym dachem, nawianym śniegiem w środku - ale jednak dający się zamknąć, z szybami w okienkach. Nalegam na rozważenie decyzji zostania tu na noc, bo tempo gwarantuje schodzenie ferratą po ciemku. A jeśli jedno z nas poczuje, że nie może iść dalej lub drugie podwichnie uszkodzoną nogę? Krzysztof uważa, że jest realne zejście do doliny przed nocą. Oba rozwiązania są złe (na 2800 bez śpiwora jeszcze nigdy nie biwakowałem). Próżne jest roztrząsanie ryzyka obu wariantów; fatalny był sposób podejmowania decyzji i nonszalancja w wykonaniu! Idziemy rozpaczliwie wolno... Koło 19-tej zaczynamy intensywne schodzenie stromymi piarżyskami, ale od dołu żlebu - do trawiastych i porośniętych kosówką niższych rewirów jest jeszcze trochę skalnej „ferraty”. Robi się coraz ciemniej.

 fot. K.W.

Około 22-giej wreszcie pierwsze kosówki. W kosodrzewinie dalszy szlak gubi się w ciemności. Okazuje się, że jakaś wiosenna lawinka zniosła kilka metrów ścieżki. Znajdujemy niewielki, płaski próg pod limbą i decydujemy założyć tu przymusowy biwak na 2210m; na szczęście jest pogodnie, dość ciepło i prawie bezwietrznie, a my rozpalamy duże ognisko z gałęzi kosodrzewiny pozostawionych w dużej ilości po niegdysiejszym przecinaniu szlaku. Tak podsypiamy do świtu. Zejście okazuje się jeszcze dość żmudne i do samochodu docieramy 3.09 dopiero w południe. Wjeżdżamy jeszcze do dol. di Rudo (boczna od dol. Badia, po północnej stronie Dolomitów). Długa, spokojna, o prawie pionowych stokach. Od parkingu na końcu drogi można wejść na jej wyższe, rozległe piętra: Fanes i Sanes, ale to już następnym razem. Zatrzymujemy się na miejscu piknikowym. Kolacja i śniadanie gotowane na palenisku – piecu. Dodatkową atrakcją tego miejsca jest drewniany budynek dla turystów, w którym śpią Hania i Krzysztof.  4.08 Wyjeżdżając z dol. Badia zachwyca Hanię bryła zamku. Podjeżdżamy. W starej warowni jest hotel; obecnie w remoncie. Hania odkrywa na stosie przeznaczonym do wyrzucenia zestaw stylizowanych podniszczonych mebli - pokusa wielka. A Krzysztof - jak zwykle - podejmuje wyzwanie: do dość już wyładowanego samochodu z bagażnikiem na dachu dopychamy jeszcze drobiażdżek: owych 7 foteli, leżankę i stolik…

Przed Brennerem dopada nas włoska policja: są niepocieszeni gdy okazuje się, że wysokość bagażu nie przekracza jednak przepisów. Pytają o pochodzenie mebli i telefonują do miasteczka. Można jechać. Przez Austrię bez problemu. Innsbruck, stromy podjazd na Monachium (przez góry z 7 fotelami, leżanką i stolikiem!). Po przekroczeniu Alp Bawarskich pogoda zmienia się radykalnie, na północ od Alp już jest inna pora roku. W górach deszcz i chmury, dalej na północ zimnawo. 4 lata temu, w listopadzie tak wyglądała dolina Innu - widziana z góry

W okolicy Regensburga Krzysztof przypomina sobie gustowną wiatę nad Dunajem nadającą się do spania. Prawie 2 godziny szukamy jej po ciemku. Wreszcie jest, to FWalhalla imponująca budowla króla Ludwika Bawarskiego wzniesiona w latach 1830 - 1842.

 

Król Ludwik II (1845-1886) wstąpił na tron Bawarii w 1864 r., a 22 lata później zginął tajemniczą śmiercią w Jeziorze Starnberskim. Wielbiciel i mecenas Ryszarda Wagnera, którego sprowadził na pewien czas na swój dwór, budowniczy zamków, które są klejnotami architektury niemieckiej i które doprowadziły go na skraj bankructwa, ogłoszony został szaleńcem i odsunięty od władzy; jego legenda żyje jednak do dziś, zwłaszcza w rodzimej Bawarii. A owa Walhalla to nawiązanie do germańskich legend o poległych wojownikach.

Regensburg F http://obiezyswiat.org/index.php?gallery=12472

Pod gigantycznymi arkadami wspaniały nocleg. Rano 5.09 Regensburg i Dunaj pod nami jest w oparach jesiennych mgieł. Granicę przekraczamy w Słubicach. Jest słoneczna, ciepła, polska, sielska jesień. Proszę, aby zrezygnować z pośpiechu. Po co pędzić i dojechać w zbydlęceniu zmęczeniem, niewyspaniem, brudem - gdy można zatrzymać się przy wieczornym ogienku, spokojnie posiedzieć, porozmawiać i wrócić w słoneczne przedpołudnie? Niestety, moi znajomi kierowcy mają niemal wszyscy defekt psychiczny w postaci imperatywu: „jechać, jechać, jechać! (pozostali uczestnicy wycieczki mają na ten temat odrębne mniemanie).  Dojeżdżamy stłamszeni i zmęczeni, po 22giej. Jak zwykle przez nudne Jastrowie. Jak zawsze żadne prośby nie skutkują…

Wycieczka była jak zwykle udana. O stanie samochodu nie chcę wspominać, aby nie dostać nerwowego ticku… Tym razem z oczywistych powodów mniej gór, a więcej włoskich miast. A może by tak już na emeryturze, bardziej systematycznie, rowerem, spokojnie, powoli, w nieupalną wiosnę - po Włoszech lub Francji przez miesiąc? Jak zwykle nasz towarzysz zapewnił interesujące obiekty i trasy, a przy okazji sporo irytacji na ryzykowne improwizacje. Udana, chociaż przesadzona inauguracja górska Hani i trochę impresji po drodze. Skrupulatni i dość sztywni Niemcy i Austriacy, akuratni, porządni, ale staroświeccy Szwajcarzy, bliscy nam słowiańskością Czesi i bardzo impulsywni i serdeczni Włosi. To prawie stereotypy, ale je potwierdzam. Sylwetki i zabytki włoskich miast i małych miasteczek to coś niezrównanego w pejzażu Europy! Lepiej czuję się tu, niż w odnowionych dostatnich Niemczech pociętych bardzo porządną szachownicą ogrodzonych autostrad.

nowy adres:  tomasz.plucinski@ug.edu.pl

F strona z indeksem opisów turystycznych
F strona główna